niedziela, 31 maja 2009

31.V.2009 :-)

/mieszkanie/

:-) Już dobrze. W końcu lepiej. Wczoraj wieczorem nie wzięłam jednak żadnych prochów, przespałam całą noc. Dziś też nic :-) I jest nieźle. Gorączka odeszła w zapomnienie. Najbardziej upierdliwe to jeszcze ból głowy, który towarzyszy od kilku dni. Noga. Hm.. co by tu o niej napisać. Ano odczuwam ją, owszem. Ale to normalne. Dominującym odczuciem jest gorąco emanujące z okolicy cięcia. Pamiętam, że przy pierwszej operacji było tak samo. Ale na chłopski rozum - w środku wszystko jest zapalone, organizm walczy i z pewnością próbuje na nowo uporządkować flaczki, mięśnie, ścięgna i cały galimatias.
Wczoraj bardzo się martwiłam. Dziś wszystko powoli wraca do normy. I oby było coraz lepiej!
Na wyrost zamieszczam w poście baaaardzo uśmiechnięty kwiatek-słoneczko. Bo mam nadzieję, że już za chwilkę, już za moment, za kilka dni będę się tak czuła :-)


foto: net

sobota, 30 maja 2009

30.V.2009 Trudniejszy dzień

/mieszkanie/

5 doba po osteotomii.
Dzisiejszy dzień, a przynajmniej znaczna jego część była trudna do przebrnięcia. Torpedujący ból głowy, gorączka, poczucie zimna na całym ciele, dla odmiany gorąco i parzenie w okolicy szwu, łupiący ból w biodrze i rozsadzający w kolanie, ogólne wyczerpanie i ogromne zmęczenie. Nic dodać, nic ująć. Starałam się to przespać - nic z tego. Męczyłam się długo aż postanowiłam jednak wziąć prochy. Od rana do godz. 14 próbowałam przetrwać bez cienia leków przeciwbólowych, ale jak się okazało, na razie jest to jeszcze niemożliwe :-( Poratowała mnie polopiryna, która zbiła gorączkę i jeden z niewielu działających na mnie prochów przeciwbólowych Voltarene SR100. Powolutku udało mi się (trochę na siłę) coś zjeść, nabrać energii. Teraz w domu czuję się dużo słabsza niż podczas pobytu w szpitalu. Z jednej strony wiem, że to wynik słabej morfologii i że tak się wyrażę świeżości sprawy. Przecież tak naprawdę ledwo co zeszłam ze stołu operacyjnego. Z drugiej czuję, że dopiero kiedy wróciłam do domu opadły emocje i pozwoliłam sobie na chwilę słabości, na przyznanie się przed samą sobą, że istnieje coś takiego jak ból, zmęczenie i trud. Do tej pory w każdej z chwil, nawet tych niełatwych, starałam się uśmiechać twierdząc, że jest dobrze; pocieszać koleżanki w szpitalu, a na pytania znajomych o samopoczucie odpowiedać: świetnie! Heh, ale czy po tak dużej i poważnej operacji można czuć się świetnie ;-) ? Głupia sprawa. Przecież musiałam być twardzielem! Nie wiem kiedy i w jaki sposób ta etykieta do mnie przylgneła, ale trzeba było jej sprostać.
Jest 22.15, czuję że prochy przestają działać... nie znoszę ich, ale pewnie będe musiała jeszcze coś wziąć, żeby przespać noc. Chciałam dziś zamieścić fotki rentgena, ale żeby to zrobić, to warto dorzucić kilka sensownych słów, na które dziś nie mam siły i serca. Mówiąc szczerze - zmuszałam się do włączenia laptopa i wstukania w klawiaturę tych zdań.
Czekam na lepszy czas. Może nadejdzie już jutro? Chciałabym obudzić się i mieć przed sobą cały miły dzień bez bólu głowy, biodra i całej reszty. Może będę miała to szczęście. Oby :-)

piątek, 29 maja 2009

29.V.2009 W domu

/mieszkanie/

W domu! Nareszcie! Boże, jak bardzo człowiek na to czekał!

Po wejściu na drugie piętro mało nie wyzionęłam ducha, a to dlatego, że prawa, operowana 7 miesięcy temu noga nie jest taka mocna jakbym chciała. W pełni obciążone mięśnie wyły z bólu. Po pysznym rosole padłam na swoje wygodne łóżko i przez 3 godziny smacznie chrapałam. Wieczorem zaliczyłam jeszcze prysznic - wspaniała przyjemność. Potem zmiana opatrunku i najmniej lubiana sprawa- zastrzyk z brzuch z heparyny. Wciąż mam bardzo słabą morfologię. Z tej rano lekarze wahali się czy puścić mnie do domu rzucając pomysłami o toczeniu krwi. Uparłam się jednak, że sama dam sobie radę, przysięgałam dobre odżywianie burakami, wsuwanie preparatów z żelazem i takie tam inne. Około południa z wypisem i kompletem RTG w łapie pożegnałam kochane pielęgniarki, lekarzy, rehabilitanta i dziewczyny z oddziału, z którymi podczas pobytu zdążyłam się zaprzyjaźnić. Pokuśtkałam do samochodu, wcisnęłam się za kierownicę i z piskiem opon (było deszczowo) ;-) odjechałam ze szpitala. Obok mnie niezrównana i niezastąpiona moja mama już nawet nie próbowała walczyć o fotel kierowcy. Podkreślam, że pozwoliłam sobie na to tylko ze względu na automatyczną skrzynię biegów. Jestem bardzo zadowolona, sprawdziłam czy dam radę prowadzić i tym sposobem bo bez kłopotu będę mogła poruszać się gdziekolwiek zechcę.
Jestem już bardzo, bardzo zmęczona. Mam do napisania całe mnóswo rzeczy, ale głowa, obolałe placy, pośladki, operowana noga- wiadomo, każa wrzucić na luz i iść do łóżka. Wielu pyta czy biodro boli... boli, to jasne. Ale wiem, że potrwa to jeszcze tylko kilka dni. Jest coraz lepiej. I nie piszę tego na wyrost, żeby uspokoić tych "przed" :-)

Kiedy weszłam do domu zobaczyłam wielkiego, wspaniałego zająca - naszego Maćka. Urósł, jest niesamowity i po niedługim czasie poznał mnie wskakując i przytulając się. Słodziak :-)

Jutro, kiedy nabiorę trochę więcej sił napiszę o wyremontowanym biodrze, zamieszczę świeże zdjęcia RTG. Różnica jest szalona, nawet ja jako laik widzę ogromne zmiany. Eh, jestem bardzo, bardzo zadowolona :-)

Jeszcze raz, z całego serca dziękuję wszystkim, którzy we mnie wierzyli :-)


foto: net

czwartek, 28 maja 2009

28.V.2009 Schody

/szpital im. A. Grucy, Otwock/

3 doba. Po śniadaniu, w towarzystwie rehabilitanta, pełna energii i zapału, wkroczyłam na sławetne schody udowadniając sama sobie, że nic nie jest poza zasięgiem. Przez krótką chwile triumfu wierzyłam, że jeszcze dziś wypuszczą mnie do domu. Ale nie, bez wariacji, kazali przespać dzisiejszą noc (pewnie) żeby mieć pewność, że biodro nie zdecentralizowało się od tych maratonów:-) Dzisiejszy dzień obfitował w nawałnice wspaniałych odwiedzin. Jutrzejszy planuje spędzić w domowych pieleszach z butelką bordeaux:-)

środa, 27 maja 2009

27.V.2009. W pionie!

/szpital im.A. Grucy, Otwock/

Druga doba po osteotomii Ganza.

Wczoraj po całym dniu leżenia plackiem nie mogłam się doczekać kiedy zdejmą mi dziś dren i cewnik i pozwolą wykaraskać się z łóżka. Czekałam, czekałam, aż się doczekałam :-) Tak jak już wiedziałam, to był super moment. Tym razem czułam się już zaprawiona w boju i wyskoczyłam z łóżka raz dwa. Sama wiedziałam co robić i jak ustawić nogę. Jak to się mówi: trening czyni mistrza ;-) Rano z rehabilitantem zrobiłam tylko kilka kroczków - na więcej nie pozwolił. Za to teraz wieczorkiem poszłam na całość i pomaszerowałam korytarzem do sióstr. Od razu poczułam się lepiej. Jak to się mówi poczułam power! Ostro zabieram się do roboty, bo jutro wieczorem mam w planie raz dwa przejść schody żeby w piątek zjeść obiad we własnym domu. Dobry plan :-)

W wolnych chwilach (a jest ich wiele) leżę i porównuję prawą i lewą nogę - jak przez to przechodziły. Szybko nasuwa się myśl, że tym razem, drugim razem wszystko jest prostsze. I to nie tylko moje zdanie, ale osób które są przy mnie i mają oko na to co się dzieje. Ból porównywalnie jest taki sam, ale łatwiej sobie z nim poradzić, większość rzeczy jest przewidywalna, psychicznie jest wiele łatwiej. I oby było tak dalej.

Jedynie dłużej pisać jest trudno, bo noga zaczyna rwać. Podobnie jak było przy prawej nodze boli również kolano.

Kilka słów o operacji.

Tym razem od samego początku do końca byłam w pełni świadoma. Zero ogłupiacza. Nie denerwowałam się tak jak pół roku temu, świadomość tego, że leżę na wąskim operacyjnym stole a w oczy zaglądają mi zielone stworki w maskach na twarzach ;-) uspokajała świadomość, że jest ze mną ktoś jeszcze... też w przebraniu zielonego stworka - moja kochana siostra. Teraz już mogę zdradzić ową tajemnicę :-) Karolina, moja młodsza siostra asystowała profesorowi Czubakowi podczas całego zabiegu. To ona była moją ostoją spokoju. Opowiadała na bieżąco co jest grane, kiedy w ruch szła piła a kiedy dłuto. Kiedy pod koniec zabiegu znieczulenie zaczęło odpuszczać trzymała mnie za rękę i mówiła: jeszcze sekundka, jeszcze moment, wytrzymaj, już szyjemy mięsień, ooo, fioletowe nici, a teraz już szyjemy skórę, już prawie, bądź dzielna - i byłam. Nie posiadałam się ze szczęścia, że moja młodsza siostra była wtedy tuż obok. Później zwiozła mnie na salę pooperacyjną, mimo zmęczenia tkwiła przy moim łóżku sprawdzając czy wszystko w porządku. Trochę się o mnie martwiła, bo podczas operacji straciłam sporo krwi. Ale moja zimna krew, którą wytoczyłam z żył w stacji krwiodawstwa tydzień temu raz dwa została wtłoczona z powrotem. Teraz z każdą chwilką jest lepiej. A będzie jeszcze lepiej!

Z całego serducha jestem wdzięczna i zobowiązana wspaniałym lekarzom, którzy wykonali super robotę, kochanym siostrom, które wkładają mnóstwo ciepła w opiekę nad nami, mojej niezastąpionej i niezmordowanej mamie, która nie odstępuje mnie na krok i mojej dzielnej siostrze :-)

Nie sposób nie wspomnieć o fantastycznych dziewczynach z którymi leżę na sali. część z nich z uśmiechem od ucha do ucha wyszła dziś do domu. Czasem mam wrażenie, że jestem tu jak w jednej wielkiej uśmiechniętej rodzince ;-)

Blogowiczom, znajomym, przyjaciołom - serdeczne dzięki za życzenia powrotu do zdrowia, ciepłe słowa i dobre fluidy :-) Dziękuję!

wtorek, 26 maja 2009

25.V.2009 Już po

/szpital im. A. Grucy, Otwock/

Śpieszę donieść, że operacja przebiegła dobrze, choć z informacji od Katji wiem że pod koniec zabiegu znieczulenie przestawało już działać i przy szyciu zaczęła odczuwać już ból. Anestezjolog przypisał po operacji tylko pyralginę w kroplówce (a nie morfinę jak ostatnio) co dodatkowo spowodowało nasilenie bólu. Dlaczego tak zrobił? Nie wiadomo, musieliśmy upominać się o mocniejsze środki dla Katji. Gdy wychodziliśmy wieczorem jeszcze ich nie dostała, mam nadzieje że przed nocą jej podadzą...

Tomek

poniedziałek, 25 maja 2009

25.V.2009 TEN dzień

To już dziś. Przed chwilką wzięłam sobie jeszcze ciepły prysznic, umyłam włosy, byłam na małym spacerze. Od 12 mają już mnie przygotowywać. Dostanę wenflonik w rękę (znów muszę powalczyć z żyłami, abym mogła go mieć w konkretnym miejscu w ręce - tak aby
łokieć i dłoń były wolne, są potrzebne do pisania). Na stół idę koło 15 jako pierwsza.
Hm.. stres daje już o sobie znać. Ale nie sposób być spokojnym w takiej sytuacji.. Staram się myśleć o miłych rzeczach. Przypominam sobie super urlopy na których niedawno byłam i planować nowe :-) Ooo, mam gości! Przyjechała mama z siostrą. Super!
Koniec pisania. Nacieszam się wspólnym byciem :-)

niedziela, 24 maja 2009

24.V.2009 W "nowym" lóżku

/szpital im. A. Grucy, Otwock/

Jest 22.53. Jak na szpitalne życie, na mojej sali z 7 dziewczyn śpią tylko 3 ;-) Reszcie dopisują humory dlatego plotkujemy, oglądamy fotki w necie i poznajemy się bliżej. Mam świetne i wesołe kobietki na sali. Poznałam też 3 dziewczyny z sali obok, 2 z nich też czekają na ganza. Cieszę się, że mam tu do kogo otworzyć usta i na wesoło przyjąć to co mnie czeka. Jak się okazało, ku mojemu zdziwieniu nie jestem tu zupełnie anonimowa.... blog zrobił swoje ;-) Byłam bardzo zaskoczona kiedy usłyszałam, że "byłam czytana" :-) Przez chwilkę, kiedy dziewczyny na sali dowiedziały się, że to już mój drugi raz czułam się jak trenerka opowiadająca poszczególne etapy o osiągnięciu mistrzostwa w sprawności ;-) Opowiadałam jak to jest, sypały się pytania jak szybko można się schylać, jeździć samochodem, samodzielnie wykonywać różne domowe czynności itd.
Dziś zaliczyłam też już swój przydział w brzuch ze strzykawy. Eh, Przez ułamek sekundy żałowałam, że nie mam oponki na brzuchu, która powoduje, że zastrzyl nie boli ;-) Jutro z rana przedyskutuję z profesorem zabieg, zadbam aby przywieźli moją krew ze stacji krwiodawstwa i poczekam cierpliwie na swój czas. Mam nadzieję, że cierpliwie... bardzo bym tego chciała. Teraz stres i strach mnie nie dotyczą.. ale co będzie jutro? Nikt tego nie wie..
A więc dobranoc, zasypiam w swoim nowym, na szczęście bardzo tymczasowym łóżku. Zobaczymy na ile jest wygodne ;-)

Ps. Na czas blogowania ze szpitala zawieszam działalność fotograficzną ;-) Będzie sucho i bez upiększeń :-) Tak dla odmiany (i oszczędności megabajtów ;-) )

24.V.2009 W drogę!

/mieszkanie/

Komu w drogę temu czas! Spakowana, wykąpana podczas "ostatniej kąpieli" wsuwam dość szybko "ostatnią wieczerzę" ;-) Zaraz wskakuje w samochód i jadę. Dziś w stronę Otwocka pędzi też od kilku godzin moja mama. Boże nie mogę się nacieszyć, że znów będzie ze mną - od razu lżej na serduchu :-) Będzie ktoś jeszcze, i to w kluczowym momencie... na razie nie zdradzę kto to!
Zdążyłam dziś pośmigać jeszcze rowerem po pobliskim lesie, nawąchać się konwalii, pobrykać z naszym szaraczkiem. Ta forma ruchu musi zadowolić mnie na jakiś czas.
Koniec pisania, na zegarze 15.20. Najwyższa pora aby wyjeżdżać.

sobota, 23 maja 2009

23.V.2009 .....

/mieszkanie/

To miał być fajny dzień, pozytywny dzień. Miałam siedzieć na piachu, na Helu gapiąc się w rytmicznie uderzające o brzeg morskie fale. Tymczasem.. nie wiem co z sobą robić. Większość dnia spędziłam w samochodzie i w sklepach. Towarzyszył mi kiepski nastrój. Nie wiem co z sobą zrobić, nie potrafię znaleźć sobie miejsca :-/ Nawet nic nie potrafi mnie ucieszyć! Nie, nie ma strachu, to nerwy. Są napięte jak struny. Wściekam się z byle powodu, tak samo łatwo gromadzą się od powiekami łzy. Wiem, że za moment muszę zmierzyć się sama z sobą i nie jestem pewna czy podołam... Z jednej strony jestem rozczarowana swoją postawą, z drugiej mam poczucie, że nikt mnie nie rozumie i nie zrozumie.

czwartek, 21 maja 2009

21.V.2009 Szpital - przyjęcie

/Szpital im. A. Grucy, Otwock/

Przyjechałam pod parking zdyszana, bo po drodze zdążyłam jeszcze na myjni w Otwocku umyć samochód (był brudny od skoszonej trawy). Przy okazji zmoczyłam sobie nogawki w spodniach! Do rejestracji weszłam punkt 9.15 (planowałam wcześniej ale umycie auta było dla mnie piorunująco ważne ;-) ) Patrzę - miliony ludzi. Matko! No to czeka mnie siedzenie tu co najmniej 2 godziny na starcie. Nie myliłam się. W punkcie rejestracji pani Lodowa Góra nadal dzierżyła berło władzy. Heheh, nie mogłam uwierzyć z jaką "gracją" beształa biednych pacjentów. Wiek nie miał znaczenia. Punkt 11.15 dostałam papiery przyjęcia do szpitala w dłoń i ruszyłam znajomym mi korytarzem na oddział IB. Znajomym, ale jednak innym - odświeżonym malowaniem :-) Uśmiechnęłam się po nosem: kto wie, co za nowości tu na mnie czekają? Na odziale tak jak ostatnio wesołe i kochane siostry raz dwa pobrały mi krew, standardowo odwiedziłam toaletę napełniając plastikowy pojemniczek i pobiegłam po RTG i EKG. Tu już było naprawdę szybko. Na konsylium lekarskie wchodziłam jakko jedna z ostatnich. Moje konsylium trwało dokładnie 3 minuty z zegarkiem na ręku ;-) Doktor nerwusek- jak go nazwałam zaprezentował szerokiej studenckiej (pewnie z medycyny, albo rehabilitacji) publiczności na sali sporą ruchomość prawego operowanego stawu, sekundę zajął się lewym i z radosną miną stwierdził, że lewe jest klasycznym przypadkiem dysplazji, które z automatu kwalifikuje się do zabiegu. Rachu ciachu i po strachu ;-) Jak to się mówi. Nie, nie, strachu nie było w żadnym momencie mojego wczorajszego pobytu w klinice. Naprawdę, aż sama dziwiłam się sobie jak lekko i bez nerwów do tego podeszłam. Wśród nierzadko wystraszonych tam ludzi byłam oazą spokoju, zagadywałam wielu z nich starając się rozładować napięcie. Poznałam kilka osób (w przeważajacej większości chłopaków po kontuzjach różnych części ciała) oraz Beatę, z którą od pewnego czasu poprzez min. bloga mam już kontakt. Beata została na oddziale, być może będziemy operowane w tym samym dniu! Hah, spodobała mi się ta myśl :-)
Po wszystkim dostałam przepustkę ze szpitala z jasną instrukcją na weekend. A mianowicie - dużo relaksu, odpoczynku i dobrej zabawy, w niedzielę duuuuuży i bardzo pożywny obiadek a o 16 powrót do szpitala na oddział. Od tej pory będę już "więźniem" oddziałowym ;-) Nie wypuszczą mnie już poza teren szpitala ;-)


foto: net

21.V.2009 Udany dzień!

/mieszkanie/

01:56
Oczy szczypią ze zmęczenia i niewyspania. Dopiero skończyłam bieżące zajęcia, spakowałam dokumentację medyczną, wywoskowałam wszystkie partie ciała ;-) i mogę powiedzieć, że w sumie jestem gotowa ruszyć jutro na badania i przyjęcie do szpitala.

Dzisiejszy (w zasadzie, biorąc pod uwagę godzinę, to już wczorajszy) dzień był bardzo udany. Najważniejsza informacja to mój mądry Tomasz zdał egzaminy na prawo jady kat. B + testy A! Był lekki stresik, ale nie maglowali go jakoś przesadnie. Chyba wzięli małą poprawkę, że w sumie jest już kierowcą od wielu lat ;-) W przyszły wtorek zdaje jeszcze część praktyczną A i znów będzie mógł na kółkach legalnie poruszać się po świecie ;-) Po egzaminie resztę dnia spędziliśmy na rowerach zwiedzając okolice Ciechanowa. Super sprawa. Postaram się jutro, jak wrócę z Otwocka dorzucić do posta kilka fotek.

Prezent.
Wywołał mega zaskoczenie. Teraz mogę już otwarcie powiedzieć co to jest :-) Zegarek Suunto D4 (dla nurasów i freediverów) :-) Chyba się spodobał, bo nawet w nim śpi, hahaha ;-) Był urodzinowy torcik i wiele spontanicznych chwil. Piękny dzień.

Koniec, koniec pisania.
O nie, jeszcze jedno- bardzo ważne jedno :-) Chciałam z całego serca podziękować wszystkim, którzy piszą maile, smsy, wiadomości na GG i wspierają mnie dobrym słowem i życzą pomyślnego remontu numer dwa :-) To wspaniałe i szalenie motywujące. dzięki Wam jest łatwiej :-) Dlatego, jeszcze raz dziękuję.

wtorek, 19 maja 2009

19.V.2009 Zagubienie w czasie

/miasto/

Spotkałam się z Madzią. Przesympatyczna i śliczna dziewczyna. Przy dobrej herbacie na wesoło pogawędziłyśmy o ganzu i wszystkim co się z nim wiąże. Cieszę się, że mogłyśmy się poznać. Tym bardziej, że nasza rozmowa w jakiś sposób pomogła Magdzie (jak sama powiedziała) zmierzyć się z rzeczywistością. Magda ma dysplastyczne tylko jedno-lewe biodro. Jestem pewna, że jeśli zdecyduje się na zabieg pójdzie u niej jak po przysłowiowym maśle ;-)

Po "ploteczkach" w miłym towarzystwie ruszyłam w pogoń za prezentem dla mojego mężczyzny. No, pogoń to może przesadziłam ;-) Wszystko było już nagrane, pojechałam tylko odebrać na Saską Kępę to co wcześniej zamówiłam. Póki co, nie zdradzę co to jest ;-) On też czyta bloga ;-) W każdym razie jestem bardzo zadowolona z tego prezentu. Jest piękny! Tam gdzie pojechałam po prezent zatraciłam się w czasie a dokładniej mówiąc wpadłam w sidła własnych zainteresowań freedivingiem i nurkowaniem. Rozmowa z Wojtkiem - miłym właścicielem sklepu zaabsorbowała mnie tak, że zanim się obejrzałam było po godz. 15 i .... spóźniłam się do ZUS-u aby podstemplować legitymację ubezpieczeniową! To była ostatnia szansa aby ją podbić! Jutro cały dzień jestem w Ciechanowie na egzaminie Tomasza a w czwartek rano mam już meldować się w szpitalu z legitymacją w łapie! Z jednej strony byłam na siebie wściekła za własne niemyślenie ale z drugiej śmiałam się w duchu, bo dawno nic nie zaabsorbowało mnie tak, że zapomniałam o bożym świecie i własnych obowiązkach. Do sklepu na Saskiej wpadnę jeszcze nie raz. Wypatrzyłam tam kilka nurkowych gadżetów, które po prostu muszę mieć :-) Z ciekawostek - nowopoznany freediver Wojtek też ma dysplazję bioder :-) Heh, co za zbieg okoliczności, życie czasem zaskakuje. To wyjaśnia jak wiele mieliśmy wspólnych tematów.
Z legitymacją po krótkiej chwili postanowiłam, że w podbicie jej "wrobię" moją siostrę ;-) Karolina bez przeszkód zgodziła się pomóc swojej gapowatej siostrze Katji ;-) Jutro wszystko będzie załatwione. Eh, wspaniale jest mieć młodszą, serdeczną siostrę :D

Po powrocie do domu nakarmiłam Maciusia mlekiem - pije już sam z miseczki. Wsunął też kawałek ogórka i sałaty. Zauważyłam, że urosły mu tylne nogi i tyłek ;-) Może trochę uszy. Głowa na razie bez zmian. Jest cudowny i ślicznie pachnie- siankiem i czymś jeszcze.. hm.. trudno to opisać. W każdym razie lubię go przytulać i wąchać. A propos Maćka - zaraz idziemy na spacer. Przyzwyczajam go powoli do przestrzeni, trawy, staram się też wychodzić z nim w nocy, bo to zajęcza pora. Mały musi uczyć się polować na trawę, sałatę i inne przysmaki.

Operowane biodro dziś jakby dało mi odetchnąć. Wiem, że tutaj duża zasługa mojego terapeuty p. Piotra za co bardzo dziękuję. Wczoraj przez godzinkę przewałkował mnie na różne sposoby co efektywnie zlikwidowało ból nogi. Naparwdę super :-) Wiem, że niebawem prawa noga nie będzie już bolała, odpocznie sobie w szpitalu, gdzie mało będę się ruszać. Oby po wyjściu z kliniki też siedziała cicho :-)

Pojutrze rano jadę do szpitala. Nie pakuję się póki co. I tak po badaniach i konsylium lekarkim wróce do domu. Te dwa dni dyspenzy, do niedzieli mam zamiar dobrze wykorzystać :-) W sobotę wyjedziemy gdzieś na cały dzień na rowery. Trzeba nacieszyć się wolnością ;-)
Ostatnio od kilku dni bardzo się już stresowałam. Nie chciałam przyznać się na blogu, zresztą sama przed sobą nie chciałam się do tego przyznać a co dopiero pisać! Ale dziś niepokój jakoś mnie opuścił. Może to zasługa rozmowy z Magdą? Może przyjemnego "napalania się" na kolejny wyjazd nurkowy podczas przymierzania sprzętu w sklepie? ;-) Kto wie. Grunt, że znów spokojniej oddycham i pójście do szpitala traktuję jako coś co po prostu ma się wydarzyć, ot i tyle. Mówię sobie: inwestuję w siebie! I oby to się nie zmieniło :-)


foto: net

poniedziałek, 18 maja 2009

18.V.2009 Już u siebie

/mieszkanie/

No i już u siebie. Weekend u rodziców był bardzo miły. Było kino, małe przemeblowanie biura rodziców, grill, przyjemne wspólne spędzanie czasu, zajmowanie się Maciusiem.. no i pilnowanie Montiego, żeby go nie pożarł. Tak, niestety Monti ciągle myśli, że mały szaraczek jest jego śniadankiem. Czyhał na niego non stop oblizując się smakowicie. Eh, mieliśmy co robić ;-) W niedzielę, wspólnie z rodzicami pojechaliśmy na małą wycieczkę do zamku w Mosznej. Zamek słynie z pięknego ogrodu usianego stuletnimi rododendronami i azaliami, a jak wiadomo maj to pora ich kwitnienia. Widok był urzekający. Niestety nie mieliśmy aparatu więc aby zrobić kilka fotek posiłkowałam się telefonem komórkowym. Fotki nie wyszły tak ładnie jakbym sobie tego życzyła, ale kilka zasłużyło na publikację.

Zamek w całym majestacie od strony stawów

Pękna oranżeria z ogromnymi figowcami i bananowcami

Stuletnie azalie - miały niesamowity zapach

W jednej z wież w oknie ta biała plama to kościotrupek

Zamczysko ma w sumie 99 wież

W tylnej części zamku uwagę przykuwa wspaniała fontanna

Sporo małych stawów i rzeczek w parku zamkowym nawadnia krzewy
i...jest niesamowitym siedliskiem komarów! Pogryzły nas!


Cały potężny ogród usiany jest wspaniałymi krzewami rododendronów

Gęstwina parku kryje wiele pięknych i tajemniczych zakamarków

Wspaniały park w niedzielne popołudnie sciągnął jak magnes tabuny turystów

fotos by Katja

Wycieczka i dość długie spacery po parku dały mi w kość. Pod koniec operowane biodro.. hm... jakby to powiedzieć.. po prostu bolało jak cholera. Bałam się, że nie dam rady pokonać wieczorem trasy do Warszawy... Ale odpoczęłam godzinkę w domu i poszło całkiem nieźle. Znowu wytestowałam aktywność radarów; tym razem na trasie Gliwice-Warszawa, no i znów ku mojej uciesze okazało się, że żaden nie działa.

Dziś spotkałam się z moim terapeutą panem Piotrem. Dał mi kilka cennych wskazówek, ćwiczeń i aktywności zaraz po operacji. Jak dawać ulgę bolącemu kręgosłupowi podczas długiego leżenia, jak aktywizować powolutku mięśnie, jak masować operowaną nogę. Rozmasował też obolałe teraz mięśnie w prawej nodze. Wiem, że znów nie będzie łatwo... Ale skoro raz dałam sobie radę i sprawnie przeszłam przez to wszystko, dam radę i drugi raz :-) Wiem, że wielu bliskich trzyma za mnie kciuki i bardzo mnie wspiera. To szalenie pomaga dobrze się nastawić i odważnie zmierzyć z zadaniem. Ostatnio zdałam sobie też sprawę, że poprzez bloga kontaktuję ze sobą różne osoby, które mają podobne problemy albo idą do szpitala w tym samym terminie. Nawiązują ze sobą kontakty, dzięki temu jest im raźniej. No właśnie... a sama idąc do szpitala nie znam nikogo z kim mogłabym postękać sobie po zabiegu, pośmiać się z przyjaciółek-kaczek ;-) i chrapać do 5 rano. Szkoda, że nie znalazłam bratniej duszyczki, która będzie w szpitalu w tym samym czasie co ja. Choć domyślam się, że jak już tam będę poznam takich osteotomiaków jak ja :-)

Jutro mam cały dzień bieganiny, załatwiania spraw przed pójściem na oddział. Jednym z ważniejszych jest podbicie w zus-ie legitymacji ubezpieczeniowej - bez tego nie ma leczenia. Przed południem spotkam się też z kimś :-) Z nowo poznaną przez bloga Magdą, która mieszka w moich okolicach. Hahah, to już druga Magda, która poznaję przez bloga, okazuje się że blisko mieszka i mamy okazję się poznać! Świetnie! Magda też czeka na osteotomię i ma (jak każdy) obawy i pytania. Cieszę się, że się poznamy. Jeśli będę mogła jej w jakiś sposób pomóc, zminimalizować obawy i niepewność - tym bardziej będę szczęśliwa :-)
Jutro mam też nie lada zadanie wyczarować prezent dla mojego Tomka z okazji urodzin. Zachodzę w głowę co to powinno być aby sprawić mu radochę...

Jutro opiszę moje zmagania ;-)

piątek, 15 maja 2009

15.V.2009 Kino i autotransfuzja nr II

/dom rodzinny/

Do rodziców przyjechaliśmy dziś o 2 w nocy. Trasa była bardzo przyjemnie dawno tak dobrze nie jechało mi się samochodem. Zdecydowanie po raz kolejny doceniłam walory samochodu Tomasza a tym samym automatu :-) Odważnie przetestowałam też wszystkie bez wyjątku radary na trasie Warszawa-Katowice... żaden nie działa ;-)
Maciuś przyjechał z nami. Kicał dziś po ogrodzie w wielkim zadowoleniu podjadał trawkę i zwiedzał każdy krzaczek.
Za momencik razem z rodzicami wybieramy się do kina. Staram się sporo odpoczywać, bo po wczorajszej autotransfuzji jestem dosyć osłabiona. Szybko się przemęczam i przy każdym wysiłku, nawet wejściu na drugie piętro sapię jak mops ;-) Sama autotransfuzja przebiegła szybko i sprawnie. Moje dwa woreczki krwi czekają na sygnał ze szpitala aby przyjechać i wrócić w żyły :-) Jak zawsze stacja krwiodawstwa obdarzyła mnie aż 7 czekoladami, które podjadam pod pretekstem szybszej regeneracji sił ;-)


foto: net

środa, 13 maja 2009

13.V.2009 Klamka zapadła - 25 maja pod nóż

/mieszkanie/

Wątpliwości, zmartwienia, niewiadome - dziś wszystko ułożyło się w jedną całość i zabrzmiało jednoznacznie: trzeba operować. Z jednej strony byłam na to przygotowana już od roku, ale ostatnio łudziłam się myślą, że może jednak nie... Gdzieś tliła się mała nadzieja, że skoro lewe biodro nie boli to jeszcze nie pora aby je kroić. Porównywalnie, teraz ból w lewym jest taki, jaki towarzyszył mi w prawej nodze 12 lat temu. Jednak RTG wyraźnie pokazuje, że zwlekanie z decyzją czy odkładanie jej na później nie jest dobrym pomysłem. Profesor na spotkaniu porównał RTG z października 2008 oraz obecny świeżutki rentgen i pokazał mi (początkowo niewidoczne dla mnie) zmiany. Mówię tu o negatywnych zmianach w lewym, nieoperowanym biodrze. To co dla laika niewidoczne dla wprawnego lekarza było oczywiste. Kiedy zapytałam ile jeszcze wytrzyma lewe biodro, zważywszy, że teraz w ogóle nie boli - odpowiedział: może tydzień, może rok, nie wiadomo ile, ale wiadome jest, to, że w każdej chwili może ulec zwichnięciu. Teraz, w czasie kiedy biodro nie boli jest idealny moment na osteotomię. Wynik operacji będzie bardzo dobry. O wiele lepszy i pewniejszy na przyszłość niż w porównaniu do prawego biodra, które było operowane na tzw. ostatni moment, kiedy mocno bolało i były w nim już spore zmiany zwyrodnieniowe. Argumenty profesora były tak jasne i klarowne, że przestałam kombinować jak tu uniknąć operacji czy odsunąć ją w czasie. Zrozumiałam, że "odbębnienie" tego teraz zapewni mi komfort na długi długi czas w przyszłości, a może nawet pozbawi mnie problemu bioder do końca życia.
Profesor zaproponował mi nawet abym wskoczyła na stół już 18 czerwca, bo być może będzie miał "okienko", ale finalnie pozostaliśmy przy pierwotnym planie, czyli przyjęcie do szpitala 21 maja, natomiast termin operacji to 25 maja, po godzinie 15.

A więc wszystko wiadomo. Jutro przed południem jadę oddać drugi worek swojej krwi. Przygotowuję się i nastawiam psychicznie na "powtórkę z rozrywki". Bardzo chciałabym aby ten drugi raz był łatwiejszy, szybszy i mniej stresujący. I mam nadzieję, że tak będzie. Aczkolwiek wiem, że strach towarzyszy w takich momentach chyba każdemu, niezależnie od tego ile razy przechodził przez takie czy podobne doświadczenia.

Jutro wieczorem, po autotransfuzji, wyjeżdżamy do rodziców na Śląsk. Oczywiście zabieramy ze sobą Maciusia :-) Mam nadzieję, że po oddaniu krwi będę się czuła nieźle i dam radę przejechać 400 km za kółkiem... Chyba jeszcze o tym nie pisałam, ale mojemu kochanemu mężczyźnie jakiś czas temu źli policjanci odebrali prawo jady za niedozwoloną jazdę motocyklem na jednym kole w centrum Warszawy ;-) tak więc obecnie tylko ja jestem kierowcą... 20 maja (dzień przed pójściem do szpitala) Tomek zdaje ponownie egzamin. I oby zdał, bo jak nie to będziemy kompletnie uziemieni! ;-)
Ot i tyle na dzisiaj pisania.

wtorek, 12 maja 2009

12.V.20009 Wątpliwości...

/mieszkanie/

Byłam dziś z Maciusiem na małej wycieczce u znajomych. Podobało mu się. Szczególnie upodobał sobie w dziecięcym pokoju domek dla lalek, w którym spędził większość czasu. Widać było, że zadomowił się w nim i czuł całkiem dobrze. Pokicał trochę na trawniku, podjadł mleczy. Ogólnie Maciek ma się świetnie. W naszym mieszkaniu ma już swoje ulubione "norki" i kryjówki. Wieczorami ogląda z nami TV, lubi słuchać chilloutu z radia, bo czasami siada wprost pod głośnikiem i sobie drzemie ;-) Niestety wymyślił sobie także, że bardzo fajne jest łóżko i namolnie się na nie wdrapuje. Utrudniam mu to, bo co za dużo to niezdrowo :-) Ala spryciarz potrafi już dość wysoko skakać. Teraz kiedy piszę siedzi mi na prawym biodrze - dokładnie nad śrubkami :-)





foto by Katja

Wczoraj odwiedziłam mojego rehabilitanta - Pana Piotra. Rozmawialiśmy na temat operowanego biodra, które od jakiegoś czasu daje się we znaki... Głowa pęka mi od rozmyślania co powinnam zrobić. Pojawia się pytanie czy operować lewą skoro prawa nie jest w dobrej kondycji..? Nie jest w dobrej formie, bo dałam jej popalić... nie oszczędzałam się ostatnio. Nurkowanie, mielenie hektolitrów wody przez tydzień ma tu pewnie swoje znaczenie.. Wcześniej wyjazdy do rodziców, tydzień szaleństwa na nartach.. Po tych wszystkich przyjemnościach pozostało echo w postaci bólu. Próbuję go zlokalizować, dokładnie określić skąd wędruje, gdzie siedzi. W najbliższy poniedziałek spotykam się z Panem Piotrem i spróbujemy coś z tym zrobić. Jutro jadę na konsultację z profesorem. Za tydzień w czwartek mam pojawić się w szpitalu w Otwocku.. to już bardzo bardzo blisko... Mam wątpliwości :-/ Wiele by na ten temat mówić... Im bliżej dnia przyjęcia do szpitala tym trudniej... Sama już nie wiem... Jutro po rozmowie z profesorem wiele się wyjaśni. Mam przynajmniej taką nadzieję...

niedziela, 10 maja 2009

10.V.2009 Zamiast psa ...

/mieszkanie/

Wróciłam :-) Weekend był wspaniały. Spontanicznie przedłużył się aż do niedzieli :-) Miało nas być sporo a było mnóstwo! Cała wielka rodzina! A największą i najwspanialszą niespodzianką było to jak zaskoczyła mnie mama. Mimo, iż miała mnóstwo pracy i nie przyjechała z tatą, to w tajemnicy wczesnym rankiem w sobotę wyruszyła z domu i przypędziła do nas 400 km :-) Oszalałam z radości kiedy ją zobaczyłam! Ostatni raz widziałam ją w Wielkanoc co brzmi dla mnie jak wiek temu!
Celem weekendu była rozbiórka trzydziestoletniej szopy dziadka, w której od czasów mojego dzieciństwa trzymał swoje "skarby". Z młotami, siekierami i kupą energii całą zgrają rzuciliśmy się w wir pracy. Moim zadaniem było grillowanie :-) Do naszej ekipy spontanicznie dojechał też wujek z ciocią i kuzyni, a później kolejny wujek z ciocią :-) Było nas całe stado! Ostatnia ściana szopy padła około 16.00. Później było już błogie lenistwo, żarty i rodzinne biesiadowanie do późna w nocy. Dawno tak dobrze się nie bawiliśmy. Kocham takie spotkania :-)
Późnym wieczorem kiedy siedzieliśmy przy ognisku przez przypadek znaleźliśmy zagubionego maleńkiego zajączka, który przykicał do nas co było nie małym zaskoczeniem. Zajączek prawdopodobnie oddzielił się od matki i zgubił. Kiedyś, gdy byłam w liceum wychowałam z siostrą takiego samego maleńkiego zajączka. To było jak de ja vu. Tak samo jak 12 lat temu zabrałyśmy maleństwo do domu, zorganizowałyśmy przytulne legowisko i co trzy godziny podkarmiałyśmy ciepłym mlekiem. Noc nieprzespana, ale maluch przetrwał, przyzwyczaił się do nas i zaakceptował swoją tymczasową przybraną rodzinkę. Tak więc zamiast jak planowałam przywieźć do siebie na tydzień mojego kochanego psiaka Montiego z racji "znaleziska" Monti wraca z rodzicami do domu a ja wychowuję maleńkiego Maciusia - bo takie otrzymał imię. Nie mogłam zabrać do siebie i Maciusia i Montiego, bo mój psiak jak tylko zobaczył małego zająca z miejsca zaczął traktować go jak potencjalny obiadek... okazując to wymownym oblizywaniem pyska i namolnym pilnowaniem swojego obiektu zainteresowania ;-)
Maciuś na razie dużo śpi, lubi chować się w "norki" z ręcznika, czy zebranego z pola sianka. Co 3 godziny ochoczo zjada swoją porcję mleka. Na razie karmimy go pipetą. Jak tylko się przyzwyczai dostanie swoją mini butelkę ze smoczkiem. Kiedy maluch podrośnie zaczniemy przyzwyczajać go i uczyć przebywania na dworze, aby z czasem mógł dołączyć do innych szaraków :-) Jest piękny. Mogłabym patrzeć na niego godzinami :-)

Ps. Biodro - bez zmian.


czwartek, 7 maja 2009

07.V.2009 Zakupy

/mieszkanie/

Wczoraj pół dnia spędziłam w necie na... planowaniu kolejnego wyjazdu.. serio! Domyślam się, że w biorąc pod uwagę, iż dopiero co wróciłam z jednego a kombinuję nad następnym niektórzy puknęliby się w głowę ;-) Ale czyż nie właśnie cel i konkretny plan do którego można dążyć jest lekarstwem na całe zło? Dla mnie tak. Na razie nie zdradzę nad czym kombinuję, jedynie tyle, że to będzie długa, dość kosztowna i bardzo daleka podróż :-) Kto wie, może podróż życia?!

Dziś zaliczyłam tourne po IKEI, M1 i zdołałam w znacznej mierze ogarnąć mieszkanie. Ostatnio cokolwiek robię dokucza mi biodro.. a raczej biodra. Bo odzywają się na przemian, raz prawe, raz lewe. Zaczynam się tym martwić. Prawe biodro nie powinno boleć, tak naprawdę, po 7 miesiącach powinno być już mocne i zdrowe. Nie wiem co o tym myśleć... Na pewno po ostatnich urlopach i atrakcjach jakie sobie zgotowałam jest przeforsowane, ale czy powinno boleć dzień w dzień? Zastanawiam się nad wizytą u profesora, konsultacją, jeszcze przed pójściem do szpitala.

Idę spakować kilka ciuchów i gadżetów do plecaka. Jutro z rana (albo jeszcze dziś, kto wie) pojadę do dziadków. Spotkam się z rodziną, tatą i moim małym Montim. Przyjechał do mnie na mini-psie wakacje :-) Od soboty będzie już u mnie :-) Już nie mogę się doczekać na wspólne spacery po lesie i wylegiwanie na kocu z książką. Kiedy jedziemy na taki piknik Monti ma ogromną misję. Pilnuje mnie na kocu jak gdybym była wielką smaczną kością. Nie pozwala zbliżać się nawet muchom ;-)



foto: net

poniedziałek, 4 maja 2009

04.V.2009 Autortansfuzja nr 1 - cd.


/mieszkanie/

Dziś znów zaczyna się moja droga... Ze skierowaniem w dłoni jadę na pierwszą autotransfuzję. Za tydzień druga tura. Eh, smutno mi się robi. Jeszcze przedwczoraj nurkowałam z żółwiami a dziś smutna rzeczywistość... Nie lubię igieł. A "te" igły są spore :-/ Ale przecież już to przerabiałam. Nic nowego mnie nie czeka. "Po" opiszę jak było.

/"po"/

Tym razem czas spędzony w stacji krwiodawstwa na ul. Saskiej w Warszawie był sporo dłuższy niż ostatnim razem, kiedy przygotowywałam krew do pierwszego zabiegu. W stacji było sporo ludzi w tym wielu, którzy oddawali płytki krwi (proces oddawania płytek trwa dużo dłużej niż samej krwi, dlatego ci dawcy często przyjmowani są w pierwszej kolejności). Całość, od momentu wypisania ankiety, po badanie lekarskie, próbę krwi, półgodzinne badanie krwi (przy autotransfuzji badanie krwi trwa dłużej) zajęła mi 2,5 godziny. Początkowo do stacji krwiodawstwa miałam jechać sama - mój Tomasz i wszyscy znajomi o tej porze byli w pracy. Jak się okazało prawie wszyscy :-) Towarzystwa w stacji dotrzymał mi przyjaciel Piotrek, który cierpliwie czekał a po wszystkim odwiózł mnie do domu. To było bardzo dobre posunięcie, bo po oddaniu krwi nie czułam się jak skowronek. Mimo wszystko byłam osłabiona i śpiąca. Dziś już czuję się dobrze. Staram się dużo pić i sensownie jeść. Biorę też 3 razy dziennie po 1 tabletce Hemofer F prolongatum aby szybko odbudować utratę krwi w organizmie. Druga autotransfuzja już za tydzień tak więc do tego czasu znowu muszę być w świetnej formie. Oddanie prawie litra krwi w odstępie 7-8 dni czasu to sporo. Porządne odżywianie się w tym czasie i wspomaganie witaminami - nieodzowne.
Samo oddanie krwi tym razem bolało mnie mniej niż ostatnio. Nie mam nawet siniaka w zgięciu łokcia. W sumie - nic strasznego :-) W stacji pilnowałam aby mój woreczek krwi został dobrze opisany i oznaczony pieczęcią autotransfuzja. Musi do mnie trafić w Otwocku..

Trzymam kciuki za Elę, która była wczoraj operowana. Mam nadzieję, a nawet jestem pewna, że szczęśliwie dołączyła do grona Osteotomiaków :-) Mam nadzieję, że jak tylko wróci do domu odezwie się i napisze jak się czuje.
Sajmon, który w 6 dniu po operacji wrócił do domu i jak mi dziś napisał: czuje się bardzo dobrze. Dziś mija jego 11 doba po osteotomii ganza. Nie bierze już leków przeciwbólowych. W poniedziałek jedzie zdjąć szwy :-) Wiem, że od tego momentu zacznie szaleć i co dzień zdobywać swój Mount Everest :-) Pamiętam dokładnie jakie to uczucie, wykąpać się po raz pierwszy w wannie pełnej wody, wyjść na spacer, pierwsze zakupy, pierwszy raz dorwać się do kierownicy samochodu! Sajmon! To wszystko przed Tobą :-)

niedziela, 3 maja 2009

03.V.2009 Marsa el Alam fotoreportaż

I stało się!

....w urodzinowy ranek pływałam z gigantycznym zielonym żółwiem morskim. Był wspaniały!




Po długim czekaniu na ten piękny moment znów mogłam zanurzyć się w błękit i do woli póki starczyło sił buszować wśród koralowców, ławic ryb i nieziemskich stworzeń zamieszkujących rafę. Kocham to tak samo mocno jak narty :-) Tym razem miałam wspaniałą szansę pływania z niesamowitymi w swoim majestacie żółwiami morskimi. Największy z nich był mojej wielkości a przebywanie z nim w jednej chwili, nurkowanie i wynurzanie się na powierzchnię było czasem którego nigdy nie zapomnę i nie potrafię ująć w słowa.
Naturalnie nie wystarczyło nam eksplorowanie miejsc ogólnie dostępnych dla nurków więc zapuszczaliśmy się na zupełnie dzikie i nieuczęszczane rafy z dala od tłumów fascynatów podwodnego życia. Adrenalina towarzysząca podczas pływania na otwartym morzu w zupełnie odludnym miejscu wspaniale ładuje baterie :-) Poznałam kilka nowych morskich zwierzaków. Pokonałam też męczącą mnie do teraz barierę 4 metrów nurkowania na jednym oddechu. Chyba wzmocniłam płuca, opanowałam w większym stopniu wyrównywanie ciśnienia, wyciszanie się pod wodą i zwalnianie rytmu. Okazało się, że głębokość 6 metrów na jednym wdechu nie jest już problemem :-) Jeśli chcę być jak Jacques Mayol zostaje mi jeszcze wytrenowanie oddechu na kolejne 99 metrów ;-)
Jedyne czego żałuję, to że nie udało nam się zobaczyć rzadkiego dugonga, który żyje w zatoce w której nurkowaliśmy. Ten wyjątkowy ssak był celem naszej wyprawy dlatego dzień w dzień "czesaliśmy" dno zatoki z nadzieją na spotkanie bliższego stopnia. Podczas naszego pobytu dugong czyli tzw. krowa morska lub jak kto woli syrena obrósł w mit. Nie znaleźliśmy go i zaczęliśmy wątpić, że nadal mieszka w pobliżu. Jednak wiem, że jeszcze kiedyś go zobaczę :-)
Naturalnie przywiozłam z rafy kilka nowych pamiątek w postaci blizn po ostrych koralowcach i oparzeniach meduz. Ale takie pamiątki stały się już rutyną więc skrzętnie potraktowałam je jako naturalne. Trochę głupio się przyznać, ale nawet je polubiłam ;-) Nie ulega wątpliwości, że było warto. Miałam też małe starcie z metrowym żółwiem nerwusem, który poirytowany moją bliska obecnością szybką szarżą w moją stronę pokazał kto rządzi pod wodą ;-) Zważywszy na jego silne szczęki napędził mi stracha.
Codziennie nierozłączni z płetwami przemierzaliśmy co najmniej 2 kilometry słonej wody. Morze "wyrzucało" nas na brzeg dopiero wtedy gdy górna szczęka wraz z dolną zgrywały się melodyjnie w dźwięku który brzmiał jednoznacznie: "umieram z zimna! ;-)".
Zresztą, słowa nie są w stanie opisać wspaniałych i niepowtarzalnych uczuć i wrażeń. Szybciej zdjęciami zdołam przekazać to czego mogłam doświadczyć. Choć jak to statyczne zdjęcia - nie oddadzą pasji, dynamizmu i ulotności chwili.
Zapraszam do piękna podwodnego świata :-)

Dwie wspaniałe płaszczki - Bluesepotted stringray

Na wiosnę w Morzu Czerwonym roi się od meduz - Jellyfish

Wspaniały, niczym nie wzruszony, majestatyczny - Sea turtle

Moment wynurzania się z wody. Jego wielkie i potężne łapy robią wrażenie.

To stworzenie widziałam po raz pierwszy. Niestety jeszcze nie wiem
jak się nazywa. Trzyma się dna morskiego i jest dość zwinne.
Na zdjęciu towarzyszy mu ryba zwana Cornetfish
.

Uwielbiam to :-)

Podwodny taniec z żółwiem. Niezapomniane.


Znaleziony na 5 metrach zadziwiający głowonóg zwany Reef cuttlefish.

Wielka czerwona ośmiornica. Mało brakowało a dotknęłabym przez
przypadek jej wystających oczu. Podobno bardzo inteligentne.


Przyjemne chwile relaksu po nurkowaniach.

Maleńki krab ujęty w obiektywie prezentuje się jak ogromny
postrach plażowiczów ;-)


Magia rafy.

Wśród nurków z akwalungiem.

Wolność i niezależność.

Samotna i odważna, śmiało zerkała wprost w obiektyw.

Ostro w dół - one breath.

Wielki oszamiałający błękit

Niesustannie toczące się życie na rafie.

Cornetfish

Murena. Fantastyczna i trochę nieprzewidywalna. Wygrzewała
się w płytkiej ciepłej wodzie.


Nasze ulubione odludzie i fantastyczną rafą przypominającą
Blue Hole w Dahab. To miejsce zafundowało nam ogron adrenaliny.


Piękna i niebezpieczna Skrzydlica. Tym razem było ich bardzo niewiele.

Odpływ pozwalał oglądać wygrzewające się na odsłoniętej rafie kraby.

Fantastyczne formacje koralowców.

sobota, 2 maja 2009

02.V.2009 Urodzinowy powrót

/lotnisko/

Wróciłam, wróciliśmy :-) Po wspaniałym tygodniu wśród bajecznych ryb i żółwi morskich na lotnisku przywitała mnie kochana rodzina z serdecznymi życzeniami urodzinowymi i pękami róż. To było bardzo bardzo miłe a przede wszystkim niespodziewane :-) Lubię swoje urodziny, bo zawsze przypadają na majowy weekend. Tegoroczne, trzydzieste nie tylko są wyjątkowe z racji ich "krągłości" ale również dlatego, że spędziłam je w gronie kochanych osób a skoro świt nurkowałam z gigantycznym żółwiem w niesamowitym podwodnym tańcu. To uczucie którego nie da się opowiedzieć.
Całuje wszystkich i obiecuję, że jak tylko odsapnę po locie napiszę jak było i zamieszczę tonę fotek.

Na lotnisku ściskając piękne kwiaty czułam się jak ktoś wyjątkowy :-)

foto by Tom 02.V.2009