piątek, 31 grudnia 2010

31.XII.2010 Stary-Nowy

/Stary-Nowy Rok/

Koniec roku to zwykle czas podsumowań. Swoisty rachunek sumienia. Zrobiłam - nie zrobiłam, uzyskałam - nie uzyskałam, osiągnęłam - nie osiągnęłam, zasłużyłam - nie zasłużyłam... i Tak dalej, i tak dalej.... Za tym zwykle idzie lista z postanowieniami na ten Nowy, jakże inny Rok. Mimo, że Sylwestra spędzam w domowym zaciszu, z dala od ludzi, zgiełku i fajerwerków, mam mnóstwo czasu i spokojna głowę - nie podsumowuję. Dlaczego? Bo cały poprzedni rok, wraz z wszystkimi blaskami i cieniami był wspaniałym, obfitującym w wyjątkowe momenty rokiem. I jestem pewna, że kolejny, który nadchodzi będzie bogaty w podobne pozytywy. Z czego najbardziej się cieszę? Z wspaniale wywalczonej "swojej nogi". Swojej starej poczciwej nogi, która gdyby nie ciężka praca oraz spontaniczny zbieg okoliczności, we wrześniu tego roku zostałaby zastąpiona protezą. Życie pisze nam niesamowite scenariusze. Daje nieopisany wachlarz możliwości. Czy jesteśmy na tyle odważni by czerpać z tego i wybierać to co dla nas najlepsze? Uparcie dążyć do obranego sobie celu i czasem wbrew wszystkiemu zawalczyć o samego siebie?

Dziś, w zupełnym zaskoczeniu, w najpiękniejszym z możliwych momentów dostałam wyczekiwany piękny prezent. Przyjechała do mnie prosto z dalekiej Estonii MOJA monopłetwa. Moja własna, pierwsza monopłetwa :) Ręcznie wykonana, pod wymiar moich stóp, ze specjalnie dobranym kątem kalosza, o odpowiedniej sztywności, z dodatnią pływalnością, wspaniałym profilu. Mam wobec niej wielkie plany :) Ogromne :) Nie zdradzę ich otwarcie ;) Najpierw czeka nas mnóstwo ciężkiej pracy i wiele, wiele godzin spędzonych w wodzie. Do marca musimy się zaprzyjaźnić, zżyć, tak abyśmy ja i mój ogonek tworzyły jedną zgraną i precyzyjnie skomponowaną całość :)

Czy można to uznać za noworoczne plany? :) Pewnie można :)

Wszystkim w tym nadchodzącym Roku, życzę mnóstwa odwagi by realizować swoje pasje :)


środa, 22 grudnia 2010

21.XII.2010 "Chcę!"

/dom rodzinny/

Od dłuższego czasu żyję zupełnie innym rytmem. W zasadzie większość zmian miała miejsce jeszcze przed zawodami... Zawody. Tak, to krótkie słowo niosące wiele odwagi, nowości i pracy którą włożyłam w swoje ciało. Jakiś czas temu za namowami znajomych freediverów zdecydowałam się jako zupełna nowicjuszka wziąć udział w międzynarodowych basenowych zawodach we freedivingu - dyscyplinie tak rzadkiej i pięknej, że prędzej czy później musiałam dać się jej pochłonąć. Od podjęcia decyzji a tym samym rozpoczęcia treningów do startu w zawodach miałam 2 tygodnie. Gdzieś w środku dopadła mnie choroba z wysoką gorączką. Spięłam się, wystartowałam a chorobę leczę nadal ;) W wolnych chwilach....
To były moje pierwsze "dorosłe" zawody. Wcześniej jako dzieciak startowałam czasem w zawodach narciarskich, ale to dawne, stare zapomniane już czasy. Tych - bałam się zwyczajnie... Bałam się, żeby nie zawieść drużyny (zawody polegały min. na starcie w 3-osobowych teamach); truchlałam na myśl o tym, że w każdej najmniej spodziewanej chwili biodro powie "basta"; bałam się porażki, konfrontacji z tytanami tego sportu, znanymi międzynarodowymi nazwiskami, które wzbudzają szacunek i są niewątpliwie perełkami. Mimo strachu i tysiącu obaw wystartowałam. Mimo kiepskiego przygotowania zrobiłam 2 życiówki a jedną wyrównałam. Najbardziej dumna byłam z dynamiki w płetwach, bo w tej dyscyplinie czuję się najpewniej. Osiągnięte 100 metrów na zatrzymanym oddechu pod wodą sprawiło mi nieopisaną radość i wywołało wilczy apetyt na kolejne metry. Rekord Polski w tej dyscyplinie wynosi 150 m. Nie będę pisać co chodzi mi po głowie....
Zawody, niewątpliwa przygoda z jaką zupełnie spontanicznie się spotkałam dała mi dużo energii. Wreszcie po bardzo długim czasie utożsamiania się z chorą osobą, inwalidą, kimś kto nigdy nie będzie miał już zdrowych bioder poczułam, że to nieprawda. Spróbowałam i bez wstydu stanęłam na starcie ze zdrowymi sportowcami, ludźmi, którzy niejednokrotnie pływają całe życie. Bardzo trudno było mi wyrzucić z głowy schemat: "jesteś chora, inna, gorsza i wielokrotnie "pokrojona", twoje kości, a także struktury mięśniowe nigdy już nie będą prawidłowe ani zdrowe". Zastąpienie go sloganem: "Poradzisz sobie! Jesteś twarda, ambitna, i możesz równać się z herosami zdrowia" było szalenie trudną walką. Dużo trudniejszą niż ta finalna w wodzie o każdy metr.
Ale..... wszystko jest w naszych głowach! Tak, kiedyś chyba już to napisałam :) To od nas zależy co jesteśmy w stanie pokonać, o co zawalczyć i co zdobyć. Wiara nas samych w siebie decyduje o zwycięstwie czy porażce którą odnosimy. Tak samo jest we freedivingu - to jak bardzo jesteśmy ze sobą w zgodzie, jak mocno potrafimy się skupić na zadaniu przy jednoczesnym wyciszeniu i zrelaksowaniu się i uwierzyć w siebie - to nas tworzy, kreuje i daje napęd albo go odbiera... Wszystko tkwi w naszej głowie. To ona pozwala osiągać niemożliwe. To, w jaki sposób myślimy o samym sobie, swoim otoczeniu, zamiarach, planach, to jak projektujemy naszą przyszłość, w jaki sposób o niej rozważamy... tym się stajemy, tym jesteśmy!

Wyjść poza swoje ciasne ramy, otworzyć szerzej oczy, wyciągnąć dalej ręce, wyważyć zamknięte drzwi, powiedzieć: "chcę" i sięgnąć po TO.

wtorek, 30 listopada 2010

29.XI.2010 Strzał w 10

/mieszkanie/

0.15
Właśnie wchodzę do domu. Większość dnia spędziłam w samochodzie. W niewyobrażalnych korkach i śnieżycy, która sparaliżowała Warszawę. Mniejsza część dnia, jakieś pozostałe 3-4 godziny - na basenie. Dziś, po chorobowej przerwie miałam okazję pierwszy raz trenować moim nurkowym partnerem. W ciągu najbliższych kliku dni będziemy spędzać z sobą sporo czasu w wodzie. Musimy nabrać do siebie zaufania, wzajemnie poznać swoje nawyki. Jestem zmordowana, po choróbsku czuję się mocno osłabiona, nie potrafię oddychać swobodnie i spokojnie tak jak bym chciała... Ale powoli... damy radę :)

Na rehabilitacji znowu nie pracowaliśmy nad stawem biodrowym tylko klatką. Nie mogę uwierzyć, że biodro trzyma fason już tak długo. Zdaję sobie sprawę z tego, że był czas, kiedy pracowałam nad nim zawzięcie. Nawet co godzinę wykonywałam serię stu jedenastu powtórzeń ćwiczenia. Później doszłam do 300 powtórzeń i tak w kółko. Teraz tamten wysiłek daje mi komfort codzienności. Poruszanie się, spanie, siedzenie, chodzenie - bez bólu? Sama w to nie wierzę.... ale tak jest. Niesamowite i niepojęte, że lekarze chcieliby operować staw a mój terapeuta postawił na miesień pośladkowy i to był strzał w dziesiątkę!
No tak, biodro.... Dzień w dzień przypominam mu tylko o tym, że nadal pracujemy, ok 3-4, czasem tylko 2 razy dziennie ćwiczę. I to działa :) Nie potrafię opisać jak bardzo się cieszę. Do tego stopnia, że wolę o tym nie mówić ani nie pisać, by szczęście nie prysnęło jak bańka mydlana. Czy się boję, że ból wróci? Oczywiście. W każdy dzień jestem na to przygotowana.
Wiem też co wtedy robić :)

Jeszcze raz - dziękuję Piotrze :)

sobota, 27 listopada 2010

27.XI.2010 Paranoja

/mieszkanie/

Kosmiczna temperatura, dramatyczne samopoczucie, oddech jak u psa, który przez 20 minut gonił kota, zmęczenie, koszmarne zmęczenie całego ciała. Jak to możliwe? Ano tak to! Przez cholerną wizytę w zasmarkanej przychodni! Nie mogę w to uwierzyć. Poszłam tam zdrowa a wyszłam chora! Paranoja!

To ostatnie czego mi potrzeba.












foto: net. Las Vegas Parano.

czwartek, 25 listopada 2010

25.XI.2010 Oto jest pytanie...

/mieszkanie/

Uuuu, ranek zaczął się od bólu gardła, głowy i zatkanego nosa. To całkiem jak kataklizm po którym ogłosiłam klęskę żywiołową, ostawiłam wszystko w kąt i umieram ze strachu, że mnie rozłoży. To zniweczyłoby wszystkie misternie tkane od tygodnia plany. Uniemożliwiłoby skrupulatnie rozstawione treningi i w ogóle całość przedsięwzięcia szlag by trafił! Czuję się jak dzieciak we mgle... I jestem więcej niż pewna, że to przez wczorajszą wizytę w zasmarkanej przychodni lekarskiej. Poszłam tam zupełnie zdrowa po świstek "o tym, że jestem właśnie zdrowa" i siedziałam tam, i czekałam, i truchlałam na widok każdego chorego człowieka, który zbliżał się do mnie, przechodził korytarzem i bezpretensjonalnie kaszlał. Zżymam się z wściekłości kiedy o tym pomyślę.
Co robić, co teraz mam robić??
Ostawić dziś basen?
To zmniejsza moje szanse na wynik..
Nie odstawić - a jak rozchoruję się na amen?
Jasny gwint!

środa, 24 listopada 2010

24.XI.2010 Spadek formy?

/mieszkanie/

Słabszy dzień. Dzień bez formy, można by powiedzieć. Rano rehabilitacja, na której od dłuższego czasu nie robimy już nic co związane z biodrem. Pracujemy nad klatką piersiową i przeponą. Potem trochę biegania mieście i standardowo jak co dzień od 2 tygodni - basen. I tu klapa. Nawet krótki dystans na bezdechu 50 metrów był sporym wysiłkiem. W statyce 2,20 min - też mordęga. Nic nie szło. Zmęczenie całego organizmu. Dowlokłam się do domu, w końcu zjadłam coś ciepłego. Zmodrowana (nie wiadomo czym) długo łamałam się sama z sobą pomiędzy chwilą odpoczynku i nic nie robienia w domu (uuuu, rzadkość!) lub zajęciami jogi. Początkowo spakowałam się... ale zmęczenie wzięło górę. Uwielbiam jogę i wiem jak teraz jest mi potrzebna, ale ciało powiedziało "nie". Nie ma o czym dyskutować.

Czy jutro wszystko wróci do normy i na powrót poczuję power? Zaczyna zżerać mnie stres. Zaczyna brakować mi czasu... a tyle do zrobienia.. a czas... a czas ucieka. Zostało 8 dni na przygotowania.... 8 dni treningów.. a jestem kompletnym żółtodziobem. Żeby tylko nie pożarł mnie strach!

Proszę... żeby noga dała radę, żeby wytrzymała to zwariowane tempo..... czy to spora prośba?

23.XI.2010 Progres

/basen/

Jest progres. Jest 90 metrów DYN :) Jest kolejny PB :)

Jeśli popracuję nad techniką relaksacji, nauczę się pakować w płuca więcej powietrza i rozluźniać mięśnie.... będę cieszyć się setką.
Dynamika w płetwach sprawia mi nie tylko przyjemność, ale widzę w niej stałą poprawę wyników. Inaczej ma się rzecz w dynamice bez płetw (DNF). Uuu, to walczę z sobą o każdy metr. Nie dość, że walczę, to porażam dramatyczną techniką.. a raczej jej brakiem. Nogi robią swoje, ręce robią swoje. Kłania się brak koordynacji góry z dołem i fatalne nawyki z basenowej "żabki" :-/ "Wyciskam" z siebie tylko 30 metrów DNF. Marzę o 50 m.. wtedy nie będę już umierała ze wstydu.

Tak samo dużo mam pracy nad statyką (STA). Mój ostatni maks w normalnych warunkach (czyt. bez niepoprawnej hiperwentylacji) to 3 min. Daleko mi do wyników na poziomie.
Dużo pracy - mało czasu.
Coraz mniej. 1,5 tygodnia.....
Do tego czasu praca, praca i jeszcze raz praca w pocie czoła.

PS. "Stara" noga nadal współpracuję. Zaczynam pałać do niej nieopisaną miłością. Oby tak dalej. Zaklinam, by nic się w tym aspekcie nie zmieniło!












foto: net
Freediver Chris Holmes swimming 133 meters underwater in one breath, using a monofin to compete in the category of "Dynamic With Fins" (DYN)

niedziela, 21 listopada 2010

20.XI.2010 Harmonia

/mieszkanie/

Ostatni tydzień obfitował w wyjątkowo dziwne zdarzenia, które pociągnęły za sobą jeszcze dziwniejsze decyzje... Moje decyzje.. które aczkolwiek kompletnie szalone, niezrównoważone dają mi kopa i wiele radości. Chwilami myślę, że porwałam się z motyką na słońce. Ale w końcu raz się żyje! :) I warto by to życie przeżyć najpiękniej, realizować się i robić rzeczy, które nierzadko normalnie pozostają w sferze wyobraźni.
W duchu modlę się, żeby tylko biodro wytrzymało te pomysły. Na razie.. odpukać.. współpracuje, choć czasem informuje, że "w razie czego" ma wiele do powiedzenia. A ja staram się o tym pamiętać.
Bardzo chcę żyć w zgodzie ze sobą. Tylko, że czasem.. przeważnie bardzo wiele od siebie i życia oczekuję.















foto: net

środa, 17 listopada 2010

16.XII.2010 85 DYN

/basen/

:)
To był wieczór! Dzień w bólu i z grymasem na twarzy.. po wejściu do wody...jak ręką odjął! ;) Chyba w ogromie podniecenia i nowych znajomości nie czułam nic prócz radości :)
Bez przygotowania zrobiłam swoją życiówkę. 85 metrów pod wodą (DYN) :)

Wypróbowałam płetwy Cressi Gara3000 i monopłetwę.

PS. Setka to kwestia czasu... wiem, wiem.. brzmi nieskromnie, ale zrobię to :)















foto: net

wtorek, 16 listopada 2010

16.XI.2010 Freak

/mieszkanie/

Pakuję torbę na basen....nie dam rady dziś nurkować.. to poza moim zasięgiem. Praktycznie nie ruszam lewą ręką, barkiem i resztą po lewej stronie... COŚ trzyma nadal i nie raczy odpuścić. Terapia nie przyniosła oczekiwanych efektów. Ale chce poznać czołówkę polskich freediverów i odbyć wspólny trening. Chcę. Dla większości trzeźwo myślących mój dzisiejszy wyjazd na basen jest abstrakcją i głupotą. Bo po cóż zadawać sobie więcej bólu niż to konieczne? Hm... no niby racja...

Kończę pakować torbę i jadę :)

poniedziałek, 15 listopada 2010

15.XI.2010 Like ameba

/garaż/

Jakież to człowiek ma przyziemne pragnienia - zdołać sięgnąć ręką ponad głowę by otworzyć bramę garażową. Śmieszne? Ale jakie ambitne na dzisiaj! Noc mimo używek w postaci dawno nie oglądanego ketolanu - nieprzespana. Plany jogi, basenu i całej reszty - pozostaną nadal niezrealizowanymi. COŚ postanowiło byśmy zaprzyjaźnili się lepiej i pomiędzy 2 a 3 w nocy wzięło mnie w obroty. Ale bywało już gorzej. Na razie (odpukać) potrafię spiąć włosy lewą ręką, więc jest cudnie, bo przynajmniej podnoszę ją na wysokość głowy - wyżej jest już gorzej :-/ Po paru godzinach bezsenności udało mi się też opracować jedną bezbolesną pozycję, która pozwala na to by spać. Mimo, iż ból zaatakował już większość placów po lewej stronie, cały bark, obojczyk i szyję aż do ucha a ból promieniuje do całej ręki aż po palce - dramatu nie ma. Nie ma, bo doskonale pamiętam, jak może być gorzej.
Za 10 minut pójdę mocować się z bramą garażową, a to będzie przepustką do spotkania z własnym terapeutą i szansy na zrobienie czegoś z COSiem ;)

14.XI.2010 Dwa kółka

/na moto/

Jest pięknie! Jak zapowiadałam sama sobie już kilka dni temu, nie wytrzymałam i wskoczyłam na motocykl. Jako, że wciąż nie mam prawa jazdy.. (wczesną jesienią kiedy miałam je robić zmieniły się priorytety... miałam być operowana.. i szlag trafił moto-plany).. na siedzeniu pasażera. Dawno nie miałam tyle radości z jazdy, z prześlizgiwania się między samochodami, zdecydowanego zmierzania do celu, jazdy na jednym kole... uwielbiam to :) Najwspanialsze jest uczucie adrenaliny, pewnego rodzaju strach, ekscytacja podczas śmiałego latania. Strach nie jest wywołany niepewnością czy obawą o umiejętności kierowcy :) Po ponad 7 latach wspólnej jazdy na dwóch a czasem jednym kole.. nie ma miejsca na niepewność. Jest niezachwiane zaufanie oparte na solidnym fundamencie :)

Wieczorem, chwile przyjemności w słońcu na motorze zastąpiły godziny pracy nad inwestycją i działaniami na rzecz uzyskania pozwolenia na budowę... Chwile zgoła dalekie od przyjemnych... bo w bólu.. Heh, nie, bynajmniej nie bólu biodra. Podczas jazdy motocyklem, a dokładniej przy schodzeniu w którymś momencie złożył mi wizytę stary, dobrze znany ból pleców/łopatki/barku - to COŚ co zdaje się na stałe wpisało się już w arsenał moich dolegliwości ;) Bosko, tym bardziej, że jutro zaplanowałam dzień na pełnych obrotach. Pełne obroty między innymi obejmują rehabilitację, basen, jogę i klika spotkań na mieście... Na razie COŚ jest w swojej lżejszej wersji. Ruszam szyją i nie płaczę przy próbach przekręcania się na boki podczas leżenia :-/ Na razie.... Ta wersja jest do zniesienia i jeśli tak się utrzyma dam radę zrealizować jutrzejsze plany. Jeśli przybierze na sile - zamienię się w nafaszerowaną prochami nieruchliwą amebę na kanapie.





















foto: net

środa, 10 listopada 2010

10.XI.2010 W zwolnionym tempie...niekoniecznie ku radości

/mieszkanie, spod koca/

Beznadzieja. Choruję dalej i na samą myśl o swojej bezradności wobec niepohamowanego kaszlu dostaję nerwicy :-/ Od niedzieli nie wychyliłam nosa z domu, co jest jakąś abstrakcją. Coraz gorzej znoszę to uziemienie. Jeśli do jutra nie pozbędę się tego choróbska i tak nie wytrzymam - gdzieś pojadę, a przynajmniej pójdę do garażu pogrzebać trochę przy samochodzie. Tkwię w tym zawieszeniu i faszeruję się tabletkami myśląc tylko o weekendzie i ponoć słonecznej niedzieli, w którą zaplanowałam usadowienie się na motocyklu :-) Ta myśl zdecydowanie poprawia nastrój! Dawno nie jeździłam...
Tak samo dawno nie pływałam.. ponad tydzień... jeszcze dawniej nie byłam na jodze. Czuję się jak blaszany drwal z Krainy Oz... brakuje mi smaru, rdzewieję i lada moment przestanę się ruszać...
Choć... jak dłużej się zastanowić, ten brak ruchu, osiadły tryb w domu służy nodze... Od kliku dni mam z biodrem nim kompletny spokój, ciszę, nie niepokoi mnie. Zniknął nawet stresujący ból z pachwiny. Może taka przerwa, urlop od codziennej gonitwy właśnie był mu potrzebny?

Ćwiczę dużo mniej niż ostatnio. Mam też poczucie, że moje słynne ćwiczenie "111", w którym doszłam już do setek powtórek w serii wykonuję inaczej. Mięsień męczy się o wiele później, aktywizuję też przy jego wykonaniu strefę przywodziciela.. co mi się nie podoba. Podstawowe wrażenie to to, że nie panuję nad precyzją ruchu.

Lepiej pójdę wmusić w siebie choć trochę jedzenia..z tym też słabo mi idzie. Szkoda gadać.















foto: net

niedziela, 7 listopada 2010

07.XI.2010 Do kitu.

/mieszkanie/

Chora. To by było na tyle.
Bolą płuca...
a we wtorek... jestem zaproszona przez jedną z najlepszych polskich freediverek na wspólny trening...
Dramat.

czwartek, 4 listopada 2010

04.XI.2010 "Mały Książę" Antoine de Saint-Exupéry

21.

"......
Wtedy pojawił się lis.
- Dzień dobry - powiedział lis.
- Dzień dobry - odpowiedział grzecznie Mały Książę i obejrzał się, ale nic nie dostrzegł.
- Jestem tutaj - posłyszał głos - pod jabłonią!
- Ktoś ty? - spytał Mały Książę. - Jesteś bardzo ładny...
- Jestem lisem - odpowiedział lis.
- Chodź pobawić się ze mną - zaproponował Mały Książę. - Jestem taki smutny...
- Nie mogę bawić się z tobą - odparł lis. - Nie jestem oswojony.
- Ach, przepraszam - powiedział Mały Książę. Lecz po namyśle dorzucił: - Co znaczy "oswojony"?
- Nie jesteś tutejszy - powiedział lis. - Czego szukasz?
- Szukam ludzi - odpowiedział Mały Książę. - Co znaczy "oswojony"?
- Ludzie mają strzelby i polują - powiedział lis. - To bardzo kłopotliwe. Hodują także kury, i to jest interesujące. Poszukujesz kur?
- Nie - odrzekł Mały Książę. - Szukam przyjaciół. Co znaczy "oswoić"?
- Jest to pojęcie zupełnie zapomniane - powiedział lis. - "Oswoić" znaczy "stworzyć więzy".
- Stworzyć więzy?
- Oczywiście - powiedział lis. - Teraz jesteś dla mnie tylko małym chłopcem, podobnym do stu tysięcy małych chłopców. Nie potrzebuję ciebie. I ty mnie nie potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz jeżeli mnie oswoisz, będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. I ja będę dla ciebie jedyny na świecie.
Mały Książę
- Zaczynam rozumieć - powiedział Mały Książę. - Jest jedna róża... zdaje mi się, że ona mnie oswoiła...
- To możliwe - odrzekł lis. - Na Ziemi zdarzają się różne rzeczy...
- Och, to nie zdarzyło się na Ziemi - powiedział Mały Książę.
Mały Książę
Lis zaciekawił się:
- Na innej planecie?
- Tak.
- A czy na tej planecie są myśliwi?
- Nie.
- To wspaniałe! A kury?
- Nie.
- Nie ma rzeczy doskonałych - westchnął lis i zaraz powrócił do swej myśli: - Życie jest jednostajne. Ja poluję na kury, ludzie polują na mnie. Wszystkie kury są do siebie podobne i wszyscy ludzie są do siebie podobni. To mnie trochę nudzi. Lecz jeślibyś mnie oswoił, moje życie nabrałoby blasku. Z daleka będę rozpoznawał twoje kroki - tak różne od innych. Na dźwięk cudzych kroków chowam się pod ziemię. Twoje kroki wywabią mnie z jamy jak dźwięki muzyki. Spójrz! Widzisz tam łany zboża? Nie jem chleba. Dla mnie zboże jest nieużyteczne. Łany zboża nic mi nie mówią. To smutne! Lecz ty masz złociste włosy. Jeśli mnie oswoisz, to będzie cudownie. Zboże, które jest złociste, będzie mi przypominało ciebie. I będę kochać szum wiatru w zbożu...
Mały Książę
Lis zamilkł i długo przypatrywał się Małemu Księciu.
- Proszę cię... oswój mnie - powiedział.
- Bardzo chętnie - odpowiedział Mały Książę - lecz nie mam dużo czasu. Muszę znaleźć przyjaciół i nauczyć się wielu rzeczy.
- Poznaje się tylko to, co się oswoi - powiedział lis. - Ludzie mają zbyt mało czasu, aby cokolwiek poznać. Kupują w sklepach rzeczy gotowe. A ponieważ nie ma magazynów z przyjaciółmi, więc ludzie nie mają przyjaciół. Jeśli chcesz mieć przyjaciela, oswój mnie!
- A jak się to robi? - spytał Mały Książę.
- Trzeba być bardzo cierpliwym. Na początku siądziesz w pewnej odległości ode mnie, ot tak, na trawie. Będę spoglądać na ciebie kątem oka, a ty nic nie powiesz. Mowa jest źródłem nieporozumień. Lecz każdego dnia będziesz mógł siadać trochę bliżej...
Następnego dnia Mały Książę przyszedł na oznaczone miejsce.
- Lepiej jest przychodzić o tej samej godzinie. Gdy będziesz miał przyjść na przykład o czwartej po południu, już od trzeciej zacznę odczuwać radość. Im bardziej czas będzie posuwać się naprzód, tym będę szczęśliwszy. O czwartej będę podniecony i zaniepokojony: poznam cenę szczęścia! A jeśli przyjdziesz nieoczekiwanie, nie będę mógł się przygotowywać... Potrzebny jest obrządek.
- Co znaczy "obrządek"? - spytał Mały Książę.
- To także coś całkiem zapomnianego - odpowiedział lis. - Dzięki obrządkowi pewien dzień odróżnia się od innych, pewna godzina od innych godzin. Moi myśliwi, na przykład, mają swój rytuał. W czwartek tańczą z wioskowymi dziewczętami. Stąd czwartek jest cudownym dniem! Podchodzę aż pod winnice. Gdyby myśliwi nie mieli tego zwyczaju w oznaczonym czasie, wszystkie dni byłyby do siebie podobne, a ja nie miałbym wakacji.
W ten sposób Mały Książę oswoił lisa. A gdy godzina rozstania była bliska, lis powiedział:
- Ach, będę płakać!
- To twoja wina - odpowiedział Mały Książę - nie życzyłem ci nic złego. Sam chciałeś, abym cię oswoił...
- Oczywiście - odparł lis.
- Ale będziesz płakać?
- Oczywiście.
- A więc nic nie zyskałeś na oswojeniu?
- Zyskałem coś ze względu na kolor zboża - powiedział lis, a później dorzucił: - Idź jeszcze raz zobaczyć róże. Zrozumiesz wtedy, że twoja róża jest jedyna na świecie. Gdy przyjdziesz pożegnać się ze mną, zrobię ci prezent z pewnej tajemnicy.
Mały Książę poszedł zobaczyć się z różami.
- Nie jesteście podobne do mojej róży, nie macie jeszcze żadnej wartości - powiedział różom. Nikt was nie oswoił i wy nie oswoiłyście nikogo. Jesteście takie, jakim był dawniej lis. Był zwykłym lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz zrobiłem go swoim przyjacielem i teraz jest dla mnie jedyny na świecie.
Róże bardzo się zawstydziły.
- Jesteście piękne, lecz próżne - powiedział im jeszcze. - Nie można dla was poświęcić życia. Oczywiście moja róża wydawałaby się zwykłemu przechodniowi podobna do was. Lecz dla mnie ona jedna ma większe znaczenie niż wy wszystkie razem, ponieważ ją właśnie podlewałem. Ponieważ ją przykrywałem kloszem. Ponieważ ją właśnie osłaniałem. Ponieważ właśnie dla jej bezpieczeństwa zabijałem gąsienice (z wyjątkiem dwóch czy trzech, z których chciałem mieć motyle). Ponieważ słuchałem jej skarg, jej wychwalań się, a czasem jej milczenia. Ponieważ... jest moją różą.
Powrócił do lisa.
- Żegnaj - powiedział.
- Żegnaj - odpowiedział lis. - A oto mój sekret. Jest bardzo prosty: dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
- Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.
- Twoja róża ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś jej wiele czasu.
- Ponieważ poświęciłem jej wiele czasu... - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać.
- Ludzie zapomnieli o tej prawdzie - rzekł lis. - Lecz tobie nie wolno zapomnieć. Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś. Jesteś odpowiedzialny za twoją różę.
- Jestem odpowiedzialny za moją różę... - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać."

03.XI.2010 Bezsenność

/dom rodzinny/

3.50 w nocy. Od godziny leżę bezproduktywnie w łóżku; bez cienia szansy na zaśnięcie. Poziom zmęczenia i zniecierpliwienia tym stanem rzeczy sięgnął zenitu jakieś 2,5 godziny temu. Niestety mimo starań nadal nie mam pomysłu co począć by zasnąć. Wstałam, zapaliłam światło, znużonym ruchem ręki wcisnęłam guzik Power i klikam…
Bezsenność. Z pozoru taka przyziemna, prawda? Choć noce jak ta zdarzają się coraz częściej, dopiero dziś zaczęłam doszukiwać się głębszego sensu – powodu ich zaistnienia. Być może wichura myśli w głowie, niekończąca się lista zdań „do zrobienia” powoduje jakąś swoistą blokadę na sen?
Być może samo wyliczanie w myślach zajęć, planowanych spraw, projektowanie najbliższych celów, obmyślanie najlepszej strategii czy ewolucja rodzących się z zatrważającą prędkością pomysłów nic nie zmieni i powinnam to wszystko gdzieś przelać, spisać, ogarnąć wzrokowo? Może takie działanie pozwoli mi zwolnić tempo maszynerii w umyśle? Zatrzymać się na moment i nie stresować za szybko uciekającym czasem czy „jeszcze tym, jeszcze tym, jeszcze tamtym” do zrobienia? Gdybym tylko miała tą pewność… spisałabym maczkiem zadania, pomysły, obowiązki, plany i wszystko to co gnieździ się i upycha w mojej głowie.
Hm… gnieździ i upycha…. Zastanawiające… a może to jest przyczyną mojego permanentnego od ponad miesiąca, okropnego i nie do zniesienia bólu głowy!? Może to wcale nie guz, defekt czy niedotlenienie ale zwyczajny nawał myśli? Zwyczajny… Nie, nic co dzieje się ostatnio nie jest zwyczajne. Ani ból głowy, ani bezsenność, ani natłok myśli.


wtorek, 2 listopada 2010

01.XI.2010 Świadomość

/dom rodzinny/

Od kliku dni spędzam chwile z rodziną. Wesołe chwile, bo w każdej minucie towarzyszy mi wulkan energii - siostrzenica Patka. Wspólny czas potrwa jeszcze klika dni, w ciągu których pobędę w rodzinnych stronach. Niby sielsko i anielsko.. ale jedna jedyna rzecz co jakiś czas sprowadza mnie na ziemię. Świadomość.

Jasna i klarowna świadomość bólu, który towarzyszy każdemu krokowi jest nie do podważenia. Wczoraj popołudniu w ciepłym jesiennym słońcu częściowo celowo a po części spontanicznie wybrałam się na samotny spacer w stare dawno nieodwiedzane kąty. Odwiedziłam szkołę, do której przez 8 lat maszerowałam pod stromą górkę z tornistrem na placach; rynek miasteczka, na którym spotykałam się z rówieśnikami z liceum, park do którego chodziłam z przyjaciółką na niekończące się rozmowy nastolatek... Wiele, wiele wspomnień.. I jakże inne towarzyszące temu spacerowi odczucia.
Długi ponad dwugodzinny spacer nie był tylko małą retrospekcją ale wsłuchaniem się w siebie i swoje fizyczne odczucia. Droga do szkoły to nic innego jak długa równia pochyła. Z dużym zadziwieniem pokonałam ją dość swobodnie w porównaniu do tego jaki zwykle sprawia mi problem tego rodzaju teren. Ból pojawiał się stopniowo. Coraz uważniej pilnowałam miednicy, napiętych mięśni brzucha.. nie byłam w stanie panować nad rotującym się do wewnątrz kolanie. Na szycie na pewno opadała mi miednica po lewej stronie...Starałam się nie myśleć o tym jak postrzegają mnie inni. Odpoczęłam pod szkołą na barierkach, na których zawsze po lekcjach długo i z ożywieniem dyskutowałam z przyjaciółką. Cieszyłam się, że pokonałam ten dystans nadspodziewanie łatwo.
Po chwili regeneracji sił powoli i z wyraźną ulgą ruszyłam w kierunku rynku. Trzymałam rytm. Prócz rytmu napięcie mięśniowe. Dochodząc do parku, po kilkunastu schodach byłam znów zmordowana. W wyobraźni rysowałam "krzyżyki bólowe" na mapie mojego ciała, by jak najlepiej oddać je własnemu terapeucie. Odczucia, koncentracja nad bólem, wnioskowanie skąd wynika daje sporo większe szanse jego eliminacji. W parku z przyjemnością oddałam się refleksji, wspomnieniom.. i pracy nad sobą. Korzystając z huśtawki próbowałam zaktywizować jeszcze mocniej brzuch i mięśnie pleców tak by trzymały w ryzach niepracujący mięsień prawego pośladka. Mentalnie przygotowałam się na długi powrót. Spacer przez park, rynek a potem równię pochyłą w dół. Wielu wspinaczy często podkreśla, iż wejście to nawet nie 50% sukcesu... O wiele trudniejsze jest zejście. I zdaje się z równią pochyłą jest tak samo.
Powrót usiany był przystankami. Nie martwiłam się tym, bo znam swoje ciało. Według przewidywań rotowałam kolano i coraz mniej panowałam nad mięśniami brzucha, które zawiadywały konstrukcją. A ona wiotczała... Znajomy ból małych mięśni kierunkowych pod gluteusem maximusem był oczywisty, ból w okolicy krętarza też; dyskomfort niepracującego średniego pośladkowego - standard. To co mnie zaskoczyło i przyprawiło suchość w gardle to ból w pachwinie... Ból, który bezsprzecznie kojarzy mi się z bólem idącym ze stawu. Nie mięśnie i tkanki a staw... staw.. staw.. Coś na co ani ja ani mój terapeuta wpływu nie mamy. Coś, co każdorazowo przypomina mi o nieuchronnej kolei losu, którą odsuwam w czasie- sztucznym biodrze. Ile jeszcze posłuży mi TA noga? Pół roku? Rok? 5 lat? Nie wiem. Na to pytanie nikt nie odpowie prawidłowo. To rzecz niemierzalna. Wypada cieszyć się z tego co się ma? Tak. Nie inaczej. Choć mimo całej akceptacji siebie czasem wciąż trudno pogodzić się z faktem, że 3 kilometry to maraton okupiony ogromnym wysiłkiem.

sobota, 30 października 2010

30.X.2010 Street racing

/trasa/

Od kilku godzin w trasie.... zaczynam prawdziwie się męczyć. Kombinuję by przyjąć jakąś na tyle wygodną pozycję, by nie siedzieć  na prawym guzie kulszowym :-/ W skrócie - mała ekwilibrystyka w aucie. Na szczęście mam ten komfort, że nie muszę prowadzić. Nieuchronnie dostrzegam, że coraz trudniej znoszę dłuższe trasy. A jadąc mam naprawdę niewiele możliwości by zaktywizować nogę i wzmóc napięcie mięśniowe.

Może coraz mniej lubię męczące trasy.. ale wczoraj miałam spontaniczną okazję "pobawić się" samochodem na mieście. Późnym wieczorem na dwa samochody ścigaliśmy się ulicami Warszawy przez całe miasto. Z dobrą, szybką muzyką w głośnikach, skórzanymi rękawiczkami na łapach wbita w fotel stawałam w szranki z większą, szybszą, mocniejsza maszyną.
Ja - swoją czerwoną japońską strzałką, silnik 1,6 litra, benzyna, 4 cylindry, 16 zaworów, 116 KM; masa ok. 900 kg.
On - nie inaczej - też japończykiem mitsubishi... ale 2,5 litra, benzyna, 6 cylindrów, 24 zawory, 170 KM; masa ponad 1500 kg
Ja - tylny napęd, fabrycznie montowana szpera.
On - napęd na przód, reszta oczywista :)
To był fenomenalny wyścig :) Patrząc na dane powyżej można by pomyśleć, że z 6-ścio cylindrowym potworem miałam niewielkie szanse, ale mój tylny napęd, bardzo krótka skrzynia biegów i ogromny power na 1 oraz 2 biegu na każdych światłach czyniły mnie kompletnie niepokonaną :) Później relacje się zmieniały.. ;-) Aż do pierwszego napotkanego zakrętu. W każdym i każdym ponownym zakręcie z łatwością odrabiałam straty. Na długich prostych traciłam wąchając spaliny; w ciasnych zakrętach, na rondach czułam się jak ryba w wodzie. To był piękny pełen adrenaliny wyścig. Tylny napęd i szpera oraz ogromna zwrotność a zarazem przyczepność MX-5 dają  nieopisaną frajdę :) Zdecydowanie - mogę robić to częściej!

29.X.2010 Eiger wyśniony

/Kinoteka/

Wybrałam się na Przegląd Filmów Wspinaczkowych. Najpierw zachwycił mnie film z serii First Ascent o człowieku nazwiskiem Dean Potter -  fenomenalnym wspinaczu, który podczas swoich wyczynów nie używa liny zabezpieczającej.... ale spadochronu. Marzy o swobodnym wejściu na północną ścianę Eiger'u. Ludzie jak Dean Potter fascynują mnie. A dzięki ich pasji, - mimo, że rzeczy które robią są daleko poza moim zasięgiem - po części mogę ich doświadczać.



Ostatnim filmem pierwszego dnia przeglądu był oparty na faktach niemieckiej produkcji "The Nord Face" w reżyserii Philipp'a Stölzl'a. Niewyobrażalna historia, piękne zdjęcia i zapadające w pamięć obrazy, odczucia... Niewątpliwie zrobił na mnie kolosalne wrażenie.
Warto, warto zobaczyć..












Dla zainteresowanych weekendowym przeglądem wspinaczkowym: http://www.360stopni.org/?p=7814

czwartek, 28 października 2010

28.X.2010 Głową w mur

/mieszkanie/

Zaburzyłam cały zegar biologiczny. Chodzę spać rano - bo 5 to raczej wcześniej niż później; wstaję w południe. Nie wiem czy z tych, czy innych powodów od miesiąca pęka mi głowa. Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Szczęściem - nie boli kiedy pływam.....a może już tego nie czuję?
Znowu towarzyszy mi dobrze znane uczucie niezadowolenia z siebie. Irytacji. Wewnętrznej wściekłości, że tak wiele umyka pomiędzy palcami, tak mnóstwo odkładam na "potem", a tak mało robię...
Odczuć niezadowolenia nie poprawia nabzdyczone biodro. Mimo całego odpychania od siebie świadomości, że moje biodro nie jest i nigdy już nie będzie zdrowe! Kwestia "sypania" się stawu powraca jak bumerang. Czy to wszystko obróci się w perzynę? Padnie jak stary nadszarpnięty zębem czasu mur?
Praca u podstaw nad bolącą tkanką i mięśniem zaakceptowana i oczywista. To, że boli mięsień (który w znacznym stopniu jest w zaniku) to "naturalne". Ból ze stawu  (odczuwany najczęściej w pachwinie)... tak, ten ból elektryzuje i niesie strach. Bezdźwięcznie echem przypomina mi nie dalej jak miesiąc temu wypowiedziane słowa operatora: "chodzisz lepiej niż wygląda twoje RTG... TA noga ma już dość..."
Ale czy dać się przytłoczyć ponuremu obrazowi kliszy RTG? Nonsens. Kłęby myśli w głowie - jednak zostają.













foto: net

wtorek, 26 października 2010

26.X.2010. Underwater

co czujesz myśląc freediving..?

„Kiedy jesteś tam na dole. Czujesz jak czas się zatrzymuje. Zwalnia, a ty patrzysz na wszystko od dołu. Nie ma hałasu, głosów, krzyków, warczenia silników…! Nic, jesteś tylko ty i cisza. Tam na dole patrzysz w głąb siebie. Nie ma miejsca na wątpliwości. Tam musisz mieć pewność. Pewność każdego metra i każdej sekundy.”

„Gdy nabierasz ostatni oddech, już nie ma odwrotu. To jeden z etapów, gdy masz siłę. Musisz przezwyciężyć strach i zostawić „na górze” wszystko to, co mogłoby cię tam zatrzymać. Od tej chwili wiesz, że wszystko będzie po twojej myśli. Jest tak spokojnie, tak, że mógłbyś usnąć… spałeś kiedykolwiek po wodą?”.

25.X.2010 Złamać barierę - 75 m (Dynamic With Fins)

/basen/

Wychodząc z domu marzyłam o pokonaniu bariery 75 metrów.

Płetwy, jeden oddech i metry miękkiej wody nade mną. Bez treningu, bez przygotowania, bez wyciszenia. Z pustym żołądkiem. Na sporej dawce nerwów i z głową pełną myśli. W skrócie: zero profesjonalizmu.

Pierwsza długość basenu jaką zrobiłam na rozgrzewkę, po sporej przerwie w pływaniu była trudna. Tłoczno, na każdym torze po 6 osób, głośno, ciasno, niezachęcająco. Nie pomaga. Czułam swoją słabą formę. Mimo zakazów terapeuty zrobiłam kilka pojedynczych długości basenu stylem dolphin-kick a później kilka stylem naprzemiennym - tak jak sobie życzył z rękoma wzdłuż ciała. Po małym rekonesansie dna i odebranych kilku kopniaków od pływających na powierzchni ludzi zaatakowałam  dystans 50 metrów. Pierwsza podwójna długość basenu była mozolna. Przepona walczyła o oddech. Pomyślałam - to baaaardzo kiepski dzień na pływanie. Po kilkunastu oddechach, uspokojeniu płuc, ponownie podjęłam 50 metrów. Tym razem bezboleśnie. Jak za dotknięciem różdżki, jakby rozumiejąc moje potrzeby zgasło światło na obiekcie, całkowicie opustoszał jeden tor. To był ten moment. Bez zastanowienia zajęłam pozycję. Uspokoiłam oddech, skupiłam się na jednym punkcie po drugiej stronie toru, zanurzyłam ciało aż po usta. Oddychałam. Głęboko, spokojnie. Kilkoma energiczniejszymi wdechami wepchnęłam maksimum tlenu w przeponę, płuca, pod obojczyki. Odbiłam się i rozpoczęłam wyścig z sobą.

25 metrów, pierwsze odbicie od ściany. Spokojnie.
50 metrów, dopływam do ściany, przepona krzyczy o tlen. Wpada w swoje naturalne, niekontrolowane skurcze. Marzę o tym, by dać radę jeszcze raz się odbić i przepłynąć choć kilka metrów...
Odbicie.
Kolejne 5 metrów.. 10 metrów.. przepona kończy walczyć, ból znika, podnoszę wzrok znad fugi na dnie by spojrzeć jaka odległość dzieli mnie od ściany. Każdy centymetr jest coraz trudniejszy. Zaczynam odczuwać inny, nieznany dotąd ból. To nawet miłe. Już wiem, że dopłynę, jeszcze kilka odepchnięć płetwy a sięgnę celu.
75 metrów!
Końcowe metry przepływam w niesamowitym szczęściu a jednocześnie odcięciu od realnego świata i świadomości. To wyjątkowe uczucie!
Nie wierzę! Ale zrobiłam to! Zrobiłam!
Zrobiłam :)
Zrobiliśmy. Ja i moje biodro :)

Łamanie kolejnych barier sprawia, że chcę żyć. Potrzebuję tego jak tlenu po wynurzeniu się z wody.

24.X.2010 Fotorelacja z Chorwacji

/Sukosan, Murter, Zlarin, Sibenik, Primosten, Kornati, Dugi Otok, Sukosan/