piątek, 24 września 2010

24.IX.2010 Komu w drogę...

/trasa/

No właśnie.. komu w drogę temu termos z gorącą herbatą, kilka jabłek, parę skocznych kawałków, płetwy, fajka, pianka, sztormiak, butelka czerwonego wytrawnego, hulajnoga, nieczytana książka, czapka z daszkiem i odhaczona lista spraw i obowiązków....

no to w drogę!

czwartek, 23 września 2010

23.IX.2010 111

/Otwock, szpital/

Planowo pojawiłam się w Otwocku. Już o 7 rano spotkałam się z moim operatorem by domówić plan działania. Tak jak ustaliliśmy już jakieś 3 tygodnie temu - nie operujemy. Przynajmniej nie w tym roku. I oby w każdym kolejnym też nie było takiej potrzeby... Rutynowo przeszłam wszystkie badania, w tym RTG. Niestety po obejrzeniu zdjęcia przez lekarza, mój optymizm nieco się rozwiał... powiedział, że biodro RTG nie wygląda dobrze i ta noga, "stara" noga nie jest jednak w dobrym stanie.. jednak zakończył zdanie słowami : "ale trzymamy się planu, nie operujemy". Z jednej strony oczywista radość, ale z drugiej czarna myśl gdzieś zaczęła kiełkować i truć głowę... Naturalnie jak na zawołanie biodro zaczęło gigantyczny bólowy koncert. Ledwo doczłapałam do samochodu.... Wiem, że w większości to moja głowa.. generuję te odczucia i zachowania.
Od powrotu ze szpitala, po konsultacji z moim terapeutą zwiększyłam intensywność ćwiczeń. W serii robię 111 "czołgnięć" ;-) i powtarzam to co 1-2 godziny. Boli, ciężko, wylewam siódme poty, ale mam cel. Nie chcę sztucznego biodra. Nie chcę i koniec!

wtorek, 21 września 2010

20.IX.2010 Mały dzielny staruszek

/dom rodzinny/

Ostatni dzień u rodziców obfitował (jak zawsze zresztą) w bieganinę i pracę. W południe w dużym stresie zawiozłam też mojego dwunastoletniego już dziaduńka Montisia na zabieg do kliniki weterynaryjnej. Biedaczysko, pod narkozą miał czyszczony cały pyszczek, usuwany kamień ze starych wysłużonych ząbków. no i pozbył się też kilku niestety. Bałam się jak diabli tej narkozy. Monti to staruszek.. więc nigdy nie wiadomo. Całość zakończyła się szybko i szczęśliwie. W tym momencie właśnie smacznie chrapie wtulony w moje kolana. Jutro w drogę do domu. Nie chcę... wolałabym zostać. Pobyć tu dłużej. Tutaj wolniej płynie czas. Nie irytują korki..i nieuprzejmi ludzie. Tu wszyscy są uprzejmi i mniej zaganiani. Tęsknię za taką małomiasteczkowością, spokojem, brakiem anonimowości. Kiedyś od tego uciekałam - teraz tęsknię.
Wrócę do domu i znowu zacznie się gonitwa.. i czwartkowe przyjęcie do szpitala.. Decyzję o operacji odsunęłam, mój operator wie i też się z tego cieszy, ale zgodnie z umową stawię się 23 września w otwockim szpitalu na rutynowe badania i konsylium lekarskie. Marzy mi się, by lekarze zrozumieli dlaczego nie operujemy. Pojęli, że ból biodra to nie tylko choroba która "siedzi" w stawie. Aby chcieli zastanowić się nad całą maszynerią jaką stanowią mięśnie i tkanki, których niewydolność albo złe nawyki potrafią dać całkiem mylny obraz :-) Eh.... marzenia :-)

piątek, 17 września 2010

17.IX.2010 Zapach śmierci....

/trasa/

Było tuż przed północą, tuż przed Częstochową. Mijałam mniej więcej 230 kilometr mojej trasy. Najpierw zobaczyłam światła awaryjne dwóch samochodów na lewym pasie przede mną, później leżący znacznie bliżej mnie, przed samochodami... but....
Natychmiast zjechałam na pobocze i wtedy go zobaczyłam. Człowieka, bezwładnie leżącego na pasie zieleni tuż przy barierce oddzielającej dwupasmówkę. Wybiegłam z samochodu...miałam poczucie, że to jakiś film, fatalny film, że to nie dzieje się na serio... Pierwszy samochód był pusty, obie poduszki powietrzne wybuchły, przednia szyba stłuczona, maska i zderzak połamane...  W drugim samochodzie trójka ludzi przytulała i pocieszała roztrzęsioną kobietę... kierowcę rozbitej hondy.. Nie trzeba było zadawać pytań. Obrazek był oczywisty i ostry jak brzytwa. Zapytałam czy kobieta nie jest ranna. Okazało się, że poza głębokim szokiem w jakim się znajdowała nic jej nie było. Nikt nie sprawdził czy ofiara wypadku... mężczyzna na poboczu żyje... Ludzie z drugiego samochodu, którzy kilka minut przede mną zatrzymali się widząc sytuację.. z nadzieją w oczach i głosie pytali czy jestem lekarzem.. Nie, nie jestem.. też żałuję...  Z włosami dęba, dygocząc z zimna i przerażenia podbiegłam do leżącego.. Wszystkie siły wkładałam w to by opanować się i myśleć logicznie. Wystarczył rzut oka a jasne było, że mężczyzna jest w fatalnym stanie i prawdopodobnie nie żyje... Mój strach był potworny. Nigdy przedtem nie widziałam martwego człowieka... nigdy wcześniej nie widziałem tego co wryło się w moją głowę na 250 kilometrze mojej trasy.
...Leżał na brzuchu, z głową odrzuconą w lewo, miał zdarte z ciała spodnie, które leżały obok.. a jego lewa noga była częściowo obdarta ze skóry. W świetle reflektorów wyraźnie widziałam jego mięśnie, ścięgna i kości. Nogi, ręce... niewyobrażalnie powykręcane i połamane. Twarz.. twarz zalana krwią z półotwartymi oczami... Pochyliłam się na człowiekiem, wiedziałam, że muszę sprawdzić czy żyje, sprawdzić puls i jeśli tak - natychmiast udzielić pierwszej pomocy. Stałam tak kilka sekund; nadzieja, że żyje nikła z każdym uderzeniem mojego oszalałego ze strachu serca. Zmuszałam się z całych sił by go dotknąć... Nie mogłam! Kiedy wyciągnęłam dłoń, z samochodu za mną, ludzie opiekujący się roztrzęsioną kobietą krzyknęli, że jest już karetka. Nie słyszałam jej, choć stała zaledwie obok z przeraźliwie wyjącym sygnałem... Nic nie słyszałam. Ktoś delikatnie odsunął mnie na bok. Sanitariusz. Załoga ambulansu szybko i bez skrupułów obeszła się z człowiekiem, który przypominał worek mięsa. Mężczyzna nie żył. Łzy nabiegły mi do oczu. Walczyłam o oddech. Zanim się obejrzałam został przykryty czarną folią. Ostatnie iskry nadziei, że żyje - zniknęły... Nie mogłam opanować drżenia, jakiś strażak okrył mnie swoją kurtką. Zajęli się kobietą z rozbitej hondy.... Krzyczała, że zabiła człowieka, płakała...że pójdzie do więzienia. Stałam i czekałam na policję by złożyć ewentualne zeznania. Dopiero po dłuższej chwili, rozmawiając ze strażakami spojrzałam na drogę i zauważyłam, że stoję wśród fragmentów ciała ofiary...
Nie było świadków. Ja i tamci ludzie przyjechaliśmy po tym potwornym zdarzeniu. Moje zeznania były zbędne. Mężczyzna prawdopodobnie był pijany.. wybiegł na drogę z krzaków wprost na maskę nieszczęsnej kobiety.. On nie miał szans.. ona też.. żaden manewr, żaden ruch, mocne hamulce.. nie nie było w stanie ocalić mu życia. Zapewne gdzieś szedł.. z pewnością miał rodzinę... Nawet nie wiem jak miał na imię.... Jak poradzi sobie w życiu ta kobieta..? Czy kiedykolwiek zdoła zapomnieć, wybaczyć sobie..?
Nikt prócz tamtych ludzi i mnie nie zatrzymał się, nie zainteresował... Nie rozumiałam tego. Całą dalszą drogę 150 km jechałam z potwornym obrazem śmierci w głowie. Powoli, często wolniej niż wskazywały obowiązujące znaki z przerażeniem wypatrywałam człowieka wbiegającego na ulicę. Każdy cień, każdy krzak budził mój strach. Jakby tego było mało, po drodze tuż przed Katowicami cudem wyminęłam roztłamszonego na drodze wielkiego dzika, potem minęłam wrak rozbitego samochodu w rowie, a w okolicach Żor oślepiające oczy sarny na poboczu wbiły mnie w fotel.

Do domu dotarłam o 3 w nocy. Uprzednio zahaczając o nocną aptekę. Po gorącym prysznicu wmusiłam w siebie ponad pół opakowania tabletek uspokajających. Z trudem, z obrazem zakrwawionego ciała przed oczyma zasnęłam po 4.
Niestety kolejny dzień nie usunął go z mojej głowy... Boję się, że tak już pozostanie.
Pierwszy raz widziałam śmierć. Pierwszy raz czułam jej zapach, pierwszy raz była dla mnie tak boleśnie i okrutnie namacalna...

czwartek, 16 września 2010

16.IX.2010 Strong! Be strong!

/mieszkanie/

Dawno nie byłam taka zmęczona i tak smutna...Czasem, co do tego mam pewność, życie jest bardzo niesprawiedliwe. Bardzo ciężko, jeśli ta niesprawiedliwość dotyka osób bliskich, tych na których nam zależy, osób, które naprawdę dostały już od losu w tyłek... Zadajesz pytanie - kiedy przebierze się miarka? Czy jest jakiś limit nieszczęść i kłopotów? Kto tym zarządza, do kogo pisać petycję o zmianę scenariusza...?
Kiedy kilka dni z rzędu trzymasz fason i z uśmiechem mówisz: będzie dobrze, to oczywiste, i tak wiesz, że kiedyś pękniesz. Walczysz tylko o to, by odbyło się to w samotności, a osoba na której Ci zależy nie widziała twojego smutku i łez. A potem pękasz. I nie masz na to wpływu. Kontrola emocji to ostatnia rzecz na jaką masz wpływ.

sobota, 11 września 2010

10.09.2010 Dogonić mistrza

/mieszkanie/

Nie mogę iść spać, bo suszę w garażu tapicerkę miaty. Ale oczy same już się zamykają. Większość dnia spędziłam na dopinaniu na ostatni guzik organizowanych przez Fundację BIODERKO warsztatów. Po raz kolejny postaramy się pokazać parę sztuczek zmotywowanym Bioderkowiczom, opowiedzieć o tym jaki wpływ na kręgosłup lędźwiowy ma ich źle ustawiona miednica, jak dużą rolę odgrywa żuchwa czy barki przy problemach ze stawem biodrowym. To będzie wspaniała akcja. Wiem o tym.
Dziś po dłuższej przerwie znów cieszyłam się zajęciami jogi, a wczoraj też po ponad tygodniowej abstynencji podmarzłam w zimnej wodzie basenu. Moja technika pływania na bezdechu ewoluuje ;-) Poszłam w kierunku tzw. dolphin kick, co w przypadku mojego zbuntowanego bioderka, co za tym idzie rozchwianej miednicy i mało stabilnego tułowia nie jest proste ;-) Zamiast wyciszyć się pod woda i nie skupiać na niczym, muszę myśleć o ustawieniu tułowia, kolan, napięciu brzucha i klatki. To skutecznie zabiera cenny tlen. Dziś po kilka razy oglądałam film, jak aktualny mistrz świata we freedivingu (klika konkurencji) trenuje na basenie. W monopłetwie 200 metrów na bezdechu. Ja... w "standard" płetwach....hm... jestem na etapie 1/4 osiągu mistrza ;-) Duuuuużo przede mną pracy. Oj dużo. Trzeba doszlifować odbicia od ściany prze nawrocie, ruch tułowia.. oj i wiele innych...
Nie ukrywam. Kręci mnie to ;-)
Znikam. Jutro goście a wieczorem spotkanie forumowiczów :)

sobota, 4 września 2010

04.IX.2010. W dobrym kierunku!

/Poznań/

Strasznie marznę. Czy to już prawdziwa i w dodatku zimna jesień? Zimniejsze dni nie pomagają. Biodro trochę się odzywa.. Przejechane w nocy 300 km też nieco dało znać o sobie, ale gdybym miała być sprawiedliwa - jest naprawdę dobrze. Kiedy tylko przypomnę sobie ból po powrocie z Norwegii.. albo ten pod koniec wyjazdu, to co działo się ze mną w Oslo... Niemożność chodzenia... Nawet myślą nie chcę do tego wracać... Ale muszę pamiętać. Muszę by być obiektywną i cieszyć się chwilami takimi jak ten - praktycznym brakiem bólu, czy też jego niewielką obecnością.

Ala mimo wszystko radzimy sobie. W chwilach podbramkowych padam na podłogę i ćwiczę. Tak.. mój wyjątkowy terapeuta zawsze zadba o to bym miała wyjątkowo atrakcyjne ćwiczenia.. atrakcyjne wizualnie dla innych ;-) Najtrudniej jest na wyjeździe, tak jak teraz, w gościach... Nie każdy rozumie mój rzut szczupakiem na parkiet i czołganie się na jednym boku po centymetrze... Hah, to fakt, koń by się uśmiał, więc nie dziwne, że znajomi którzy mieli okazję asystować podczas ćwiczeń bawili się wybornie ;-)
Nie przejmuję się, robię swoje. Pod dyktando terapeuty, który daje z siebie wszystko by ocalić (dosłownie) biodro.


Pomiędzy niezmiennie prędkim tempem życia udaje mi się 3 razy w tygodniu wyrywać na wieczorne zajęcia jogi. Ten czas pozwala mi wypocząć i pozbyć się kłopotów na głowie.. przynajmniej na czas zajęć. Fantastyczne. W dodatku jak przystało na farciarę trafiłam na świetne studio z wyjątkową instruktorką :-) Rozmawiamy o moich bioderkach, więc każdy ruch i assan uwzględnia ich możliwości. Nie wykonuje assanów, podczas których "zamyka" się miednica. Naprawdę, lubię to. Joga daje mi dużo spokoju i jeszcze lepsze zrozumienie własnego ciała. A praca z własnym ciałem, obserwacja jego reakcji i pozytywnych zmian to ogromna satysfakcja :-)