wtorek, 29 czerwca 2010

29.VI.2010 Krojenie

/dom rodzinny/

Jutro skoro świt muszę pojawić się w szpitalu (w tym samym, w którym się urodziłam..) gdzie zostanę do jutra by poddać się zabiegowi usunięcia guza piersi...
Niestety zostanie wykonany w znieczuleniu ogólnym...
Jeśli nie będzie komplikacji wyjdę w czwartek wieczorem..

Kiepskie nastroje...














foto: net

PS. Norwegię - a jest co - opiszę wstecznie za kilka dni.

piątek, 25 czerwca 2010

18.VI.2010 Sandefjord – Kristansand

18.VI.2010 piątek, Sandefjord – Kristansand


Jesteśmy w pięknej Norwegii!
Lot trwał zaskakująco krótko ale i tak, jak zawsze zresztą zdążyłam odczuć mdłości spowodowane zmianą wysokości i faktem pobytu w ciasnej przestrzeni o panującym i otępiającym obniżonym ciśnieniu.
Lotnisko Oslo Torp wydało mi się strasznie małe i kameralne. Spodziewałam się czegoś przynajmniej na miarę Gatwick pod Londynem. Szczęśliwie odebraliśmy wszystkie bagaże i zarezerwowany wcześniej samochód. W rezerwacjach „na odległość” niespodzianki są pewnikiem, więc zamiast diesla Golfa zapakowaliśmy się w przestronną benzynową Toyotę Verso z bagażnikiem dachowym. Początkowo ubolewaliśmy nad podwyższeniem kosztów paliwa, ale finalnie samochód i jego spalanie nie zawiodły.
Godz. 20 z dużym hakiem. Czuję się już mocno zmęczona. Nie lubię latać. Po każdej podniebnej podróży pęka mi głowa i nie mogę znaleźć sobie miejsca. Ale podniecenie pobytem w całkiem nowym nieznanym kraju nie daje mi myśleć o kiepskim samopoczuciu. Jestem mocno zmobilizowana i gotowa na podróż. Ruszamy, wreszcie ruszamy! GPSy nastawione! Cel: usytuowane na samym południu Norwegii miasto Kristiansand. Dystans: 208 km trasą tuż przy nadbrzeżu.
Jak się szybko zorientowaliśmy Norwegowie drastycznie przestrzegają przepisów drogowych… Jeszcze w domu, przez podróżą naczytaliśmy się w przewodnikach o tym, że prawo w Norwegii jest świętością. Jednak, jak to w życiu bywa mieliśmy cichą nadzieję, że to tylko poradnikowe gadanie i nieco nadmuchane rady dla turystów. Jednak wysokość mandatów za przekraczanie prędkości w Norwegii jest tak mocno odstraszająca a system kontroli i egzekwowania należności tak skuteczny, że grzecznie, biorąc przykład z tubylców jechaliśmy w mieście 50 km/h, poza miastem 80 km/h a w porywach (ach! to były szczęśliwe chwile!) pozwalaliśmy zgodnie z informującym o tym znakiem rozpędzić maszynę do aż 100 km/h! Podróż zdawała się nie mieć końca. W większości widzieliśmy bliskie zaplecze czegoś w rodzaju autostrady, więc moje głodne oczy szperały wypatrując za oknami upragnionych widoków norweskich przestrzeni, bajkowych domków jak z prospektów i rzecz jasna reniferów. Jak się okazało, musiałam uzbroić się w cierpliwość. To wszystko było wciąż przede mną. Szybko zdałam sobie sprawę, że coś nie pasowało, coś innego, odmiennego było w otaczającym mnie świecie… Ale co?
 Około godziny 23 przejeżdżaliśmy blisko Grimstad. Niezwykle urodziwe, malowniczo ułożone na wzgórzu miasteczko, schodziło do cieśniny Skagerrak w Morzu Północnym. Nie mogliśmy się oprzeć by nie zjechać z trasy i zajrzeć w głąb udekorowanego białymi drewnianymi domkami, miasteczka gdzie przez 6 lat mieszkał i tworzył Henrik Johan Ibsen. Tak, ten sam od przyjmującej i refleksyjnej „Dzikiej Kaczki”. Dom pisarza, który dziś funkcjonuje jako muzeum zobaczyłam tylko przelotem na jednym z zakrętów uroczych ulic. Stojąc w maleńkim porcie, sycąc oczy spokojnym morzem, otaczającymi go pagórkami i zachwycającym samotnym drzewem na wzgórzu zrozumiałam co jest innego w tym miejscu. Mimo, iż mój zegarek wyświetlał godzinę 23 słońce jeszcze nie zaszło, w ogół panowała jasność a zegar biologiczny podsuwał mi odczucia jak gdyby była zaledwie 18. Wrażenie wyjątkowe! Czułam zmęczenie, ale jasność jaka panowała w ogół wypierała sygnały ciała. Chciałam poznać każdy zakamarek tego ślicznego miasta, móc pobyć w nim dłużej, usiąść w przydrożnej kawiarence i poczuć jego klimat. Zamiast tego licząc czas przejechałam kilka głównych ulic na towarzyszącej mi hulajnodze, doceniłam spokój i błogość jaka panowała w tym miejscu i wróciłam pod pomnik rybaka - do portu na parking gdzie wśród krzyczącego morskiego ptactwa stał nasz samochód. W wodzie tuż przy pomoście zobaczyłam coś małego, emanującego gracją i pięknem w każdym ruchu, mleczno-przeźroczystego, poruszającego się tuż przy lustrze wody, coś co doskonale znałam, coś co kazało mi wierzyć, że pokocham ten kraj, a to miejsce dostarczy mi wielu wrażeń. Meduzy.
Świadomość drogi jaka była przed nami do pokonania kazała ponownie upchnąć się na siedzeniu i w ślimaczym tempie trzymać się instrukcji uprzejmego głosu dobywającego się z nawigacji. Wbrew oczekiwaniom Kristiansand ukazał się szybko; niewiele 40 minut po opuszczeniu miasta Ibsena. Ponoć to piąte pod względem wielkości miasto w Norwegii. Zbudowane na bazie kwadratury wydaje się bardzo uporządkowanym i poukładanym miejscem. Bez trudu odnaleźliśmy zabukowany hotel. Hotel - można by zwać samoobsługowy - otworzyliśmy za pomocą kodu cyfrowego otrzymanego podczas rezerwacji. Mimo skrzętnych poszukiwań nie znaleźliśmy nikogo z obsługi ani namiastki kuchni, gdzie moglibyśmy na szybko upichcić coś ciepłego. Głodni i zmęczeni złapaliśmy cokolwiek w usta popijając ugotowaną na gazie turystycznej kuchenki herbatą. Gorący prysznic i duża ilość szamponu we włosach pozwoliła mi poczuć się komfortowo i szybko zasnąć w mikroskopijnym pokoiku dla 4 osób. Byłam ciekawa jutra. Zasypiałam niecierpliwie rządna przygód i uczty dla ducha i oczu.




środa, 16 czerwca 2010

16.VI.2010 Nie rak

/samochód/

Siedzę w samochodzie i trawię, zbieram w całość i jedną kupę informacje, które otrzymałam od onkologa. Jest dobrze. Po badaniach, usg, biopsji itd. diagnoza mówi, że mam tylko niezłośliwego włókniaka. Owy nieproszony gość zamieszkuje moją prawą pierś. Czasem boli. Odkryłam go 3 tygodnie temu. Ma 2 x 1 cm wielkości i zdążył mi już spędzić nieco snu z powiek.. W normalnych warunkach pozostałby dalej ze mną pod częstą obserwacją, ale z racji obciążenia genetycznego otrzymałam skierowanie do usunięcia go.

Po lekarzu nieco opadłam z sił, których miałam w nadmiarze ostatnimi dniami. Nie pojechałam nawet planowo na angielski. Chyba potrzebuję chwili dla siebie, pobycia z samą sobą... no, ewentualnie + książka.

Grunt, że jest dobrze.

wtorek, 15 czerwca 2010

15.VI.2010 Pechowy dzień miaty

/mieszkanie/

Szlag mnie trafił! Naprawdę! Na Saskiej Kępie cofając z jednokierunkowej ulicy (!) na główną którą jechałam gapowaty i pozostawiając wiele do życzenia pod kątem dobrego wychowania jak się okazało facet wjechał mi w mazdę! Ale to nic!!! Najlepsze jest to, że spojrzał na mnie - a uderzenie było mocno wyczuwalne - i pojechał!!!!! Przejechał na żółtym świetle, a ja zostałam na światłach bo włączyło się już czerwone i przez skrzyżowanie z prostopadłej ulicy zaczęły zasuwać samochody! Poziom mojej wściekłości i zarazem zdziwienia sytuacją osiągnął zenit. Tak mi się przynajmniej wydawało. Kiedy włączyło się na powrót zielone ruszyłam z piskiem opon i zaczęłam gonić cwaniaka. Łamiąc wszystkie możliwe przepisy po drodze, jadąc non stop przeciwnym pasem złapałam go dopiero na Wale Miedzeszyńskim. Zaczęłam trąbić jak oszalała, wyskoczyłam z samochodu i wyładowałam na nim emocje. Facet w wieku ok 50 lat popatrzył na mnie z podnoszącym moją krew w żyłach ironią i głupkowato zapytał: "czy ja Pani coś zrobiłem?" To przerosło moje oczekiwania!!!! Miałam ochotę na miejscu rozszarpać go na drobne kawałeczki! Celowo udawał jełopa! Jego zachowanie wywołało moją niepohamowaną agresję. Zmusiłam go do wyjścia z auta i spisania oświadczenia o szkodzie. Facet cały czas zachowywał się pretensjonalnie, a ja po wszystkim, jak ochłonęłam żałowałam że nie wezwałam policji. Dostałby gruuuuby mandat. Cofanie na jednokierunkowej, spowodowanie kolizji, ucieczka z miejsca kolizji......aj żałowałam! A policję podarowałam sobie, bo na szybko przekalkulowałam jak długo by to trwało... a jechałam na ważne spotkanie. Czas grał rolę.
Co za beznadziejna sytuacja! Moja mazda, oczko w głowie ma okropny wgniot na błotniku! Krew mnie zalewa jak na to patrzę :-/

13.VI.2010 Fotorelacja z Mazur



















piątek, 11 czerwca 2010

11.VI.2010 On the way

/samochód/

Pędzimy do Bielska. Za organizowane przez naszą Fundację warsztaty nowoczesnej fizjoterapii. Pierwotnie mieliśmy brać na przyczepę motocykl, żeby pośmigać nieco w górach. Ale w ostatnim momencie zmieniliśmy plany. Za mało czasu. Za dużo byśmy chcieli zrobić, zobaczyć, wykonać. Jak zawsze.
Pogoda jak w piecu. Lubię wąchać swoją skórę i czuć jak pachnie słońcem. To przypomina mi Egipt, plażę i rafę. Zmęczenie po dwugodzinnym pływaniu w morzu i późniejszy odpoczynek, zimno, gęsią skórkę, którą rozgrzewa gorący piach i słońce. Bosko....
Eh, kiedy znowu? ;-)
Pytam retorycznie, bo wiem, że nie szybko.
Dziś Bielsko, od jutra weekend u rodziców, w przyszły czwartek Poznań, w piątek Oslo.
I oby tak jak najczęściej. Gdzieś, w biegu, byle nie w domu, byle nie w szarzyźnie codzienności.
Buźka!

środa, 9 czerwca 2010

08.VI.2010 Tak szkoda było wracać!

/mieszkanie/

Wróciliśmy z Mazur. Eh! Jak tam było pięknie....... Tak ciężko było wracać. Do bałaganu, korków, smutnych ludzi, szarzyzny i codzienności.
Wyjazd był bombowy i długo, długo zostanie w mojej pamięci, bo mocno mnie zaskoczył. Nastawiałam się na nieco inną, prostszą formę - i mile się zdziwiłam :-) Non stop wiele się działo, nie miałam czasu na nudę, czy dumanie o kłopotach.
Był spływ kajakowy Jeziorem Mokrym, Krutyńskim, i Krutynią; zbadanie na rowerach Rezerwatu Zakręt z uroczymi jeziorami dystroficznymi; wspaniała i niezwykle męcząca fizycznie wycieczka do Rezerwatu Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie - męcząca, bo skracając sobie drogę mocno ją wydłużyliśmy brnąc rowerami przez rzeczkę, łąki i pokrzywy ;-) Była romantyczna wycieczka łodzią meandrami Krutyni o zachodzie słońca; ognisko z nutką elegancji (winem, kieliszkami i obsługą na najwyższym poziomie). Freediving w arcy zimnym Jeziorze Narty (widoczność była na jakieś 5 metrów; nurkowaliśmy na 6,30). Drzemka na zielonej łące gdzieś po drodze. Awaria roweru - ah! Tomka skrzyneczka spisała się na medal! Bliższe spotkanie z prawdziwym bizonem. Karmienie namolnych kóz i nieco płochliwych saren i danieli i wiele innych wyjątkowych chwil. Jak szkoda, że tak krótko :-) Jak wspaniale, że się wydarzyło :-)

Dziękuję rodzicom i siostrze za ten wspaniały prezent :-)

PS. Fotorelację zamieszczę najszybciej jutro. Mamy 650 zdjęć (!) wybranie z nich kilku jest nielada zadaniem ;-)














foto: Katja VI.2010

czwartek, 3 czerwca 2010

3.VI.2010 Na kajaki!

/garaż/

Udało się! Moja druga połówka powalona przez jakieś fatalne zatrucie, ledwo otwierająca oczy za jakąś dziwną, aczkolwiek piękną sprawą ozdrowiała :-) Na tyle, że wskoczyliśmy nawet na motor (mam podejrzenia, że chyba TO było powodem powrotu do zdrowia....). Tym sposobem wyjazd na kajaki na Mazury, który stał pod dużym znakiem zapytania znów jest realny! Cieszę się ogromnie, bo przecież od miesiąca czekałam na ten weekend. Naprawiamy bagażnik dachowy na rowery, pakujemy graty, płetwy, maski no i zawsze jeżdżącą z nami skrzyneczkę narzędziową. Skrzyneczka - elegancko powiedziane. To kolos, którego nie jestem w stanie unieść. Ale zwyczajowo jeździ na każdą wyprawę. Mój Pan Słodowy albo jak kto woli McGajwer ;-) nie jest w stanie się z nią rozstać. No i dobrze... ale jak przypomnę sobie niektóre historie... to aż pękam ze śmiechu!
Jedną z takich niezapomnianych, które wpisały się już na zawsze w pamięć i pojawią ją jako hit towarzyskich spotkań jest historia związana a którymś naszym wyjazdem weekendowym na rowery. Trudno mi już przypomnieć sobie kiedy ani gdzie wyjeżdżaliśmy. Jedno jest pewne - rowery jak zawsze jechały z nami.
Zapakowaliśmy samochód w każdym calu jak trzeba, w naszym garażu, który jest podziemnym zamontowaliśmy bagażnik dachowy na rowery i wyjechaliśmy na zewnątrz żeby zamocować na dachu rowery. W zasadzie wszystko było już gotowe, my, rowery na dachu i załadowany samochód. Już mieliśmy wyjeżdżać,  ale przypomniałam sobie, że nie spakowałam  czapeczek z daszkiem. A, że oboje je lubimy postanowiłam wrócić do mieszkania i je zabrać. Tomek czekał pod blokiem przy samochodzie. Schodząc schodami zauważyłam, że nie ma samochodu tam gdzie stał kiedy wracałam do domu. Zastanawiałam się po co przestawiał auto, skoro stało w idealnym miejscu tuż pod schodami? Niepewnie zaczęłam rozglądać się po osiedlu w poszukiwaniu Tomasza i samochodu. Nic. Skierowałam się w stronę podziemnych garażów, myśląc, że czeka pewnie gdzieś tam. No i nie myliłam się. Jednak z czekaniem nie miało to nic a nic wspólnego. Obrazek jaki zastałam to samochód w garażu podziemnym, Tomek obok z miną co najmniej można by powiedzieć wisielczą... a dookoła porozwalane rowery i resztki tego co jeszcze 10 minut temu było bagażnikiem dachowym.... Z oczyma wielkimi jak piłki ping-pongowe nie wierzyłam, że to zrobił! A jednak! Czekając na mnie wsiadł do samochodu. I wtedy przypomniał sobie o swojej cudownej i niezastąpionej skrzyneczce narzędziowej!!. Bez wielkich ceregieli nawrócił, otworzył pilotem garaż podziemny i jak zawsze zdecydowanie do niego wjechał... zatrzymał się dopiero kiedy rowery z potężnym łoskotem gruchnęły o blok powyżej garażu!

Hahhaa, do dziś nie mogę uwierzyć, że tak zaaferowała go ukochana skrzyneczka, że zapomniał, iż jeszcze 2 minuty wcześniej zamontowaliśmy na dach dwa rowery! No cóż.... zajęło nam sporo czasu by uprzątnąć ten bajzel, poskładać jakoś rowery do kupy, upchnąć je - tym razem w bagażnik w samochodzie (kombi) i ruszyć w planowaną drogę.
No cóż, skrzyneczka rzecz jak widać ważna. Bez niej ani rusz! ;-)

PS. Dobrze, że już dziś znalazła się w bagażniku. To znaczy, że mamy jutro szansę ruszyć o czasie bez prostowania ramy i felg w rowerach ;-)


















foto: net