czwartek, 29 stycznia 2009

29.I.2009. Nocne rozważania

/mieszkanie/

2.20
Wyszłam z wanny gdzie przez godzinę w zielonej od alg wodzie czytałam książkę o chochlikach - dzieciakach żyjących w lesie. Moja druga połówka tradycyjnie o tej porze w garażu. Majsterkuje z hamulcami przy moim czerwonym "glonojadku", wymienia też chyba filtr paliwa. Mimo zmęczenia i rozespania kąpielą mam dobry nastrój i wciąż myślę o dzisiejszym i wczorajszym spacerze. Obydwa spacery okazały się pewnego rodzaju sukcesami :-) Wczoraj w nocy wyszliśmy na spacer. Cel był taki: elegancko przejść ok 1 km. W rękach oczywiście dzierżyłam 2 kule posługując się nimi tak, że ledwo muskały ziemię. Starałam się używać ich jak najmniej, bez zawieszania się na nich i obciążania na rękach. Spacer miał naturalnie kilka przystanków (jak przystało na prawdziwy spacer :-) ) I udało się :-) Wszystko zgodnie z planem! Każdy krok kontrolowałam skupiając się na tym co robię. Zdaje się, że nauczyłam się też eliminować "zły ból", który do niedawna pojawiał się po przejściu bez kul granicy 200 metrów. "Zły ból" to ból zagnieżdżający się bardzo głęboko jakby od strony pośladka i kierujący się po skosie do przodu biodra. Kiedy mnie atakuje nie sposób prawidłowo iść, zaczynam się wtedy bujać jak kaczka kombinując i "szukając" sobie dogodnej = mniej bolesnej pozycji. Ten ból równie trudno opisać co zlokalizować. Kiedy tylko zaczynał się pojawiać zamiast bardziej opierać się na kulach, zwalniałam nieco krok i tym uważniej kontrolowałam ruch miednicy starając się trzymać ją na jednym poziomie. Wtedy, po kilkunastu takich próbach załapałam o co chodzi. Zaczęło mi się udawać wyłączać owy "zły ból". Na jego miejsce powracał "dobry ból" mięśniowy w okolicy krętarza. Byłam z siebie naprawdę zadowolona. Kilometr to ogromny odcinek! Aby nie było przekłamań skrupulatnie zmierzyliśmy go GPS-em ;-) Po powrocie do domu byłam jednak nieco obolała i naprawdę zmęczona, ale warto było.
Zachęcona wczorajszym spacerem dziś też wyruszyłam w dresiku w trasę. Plan był inny, ale równie ambitny. Cel: wzorowym krokiem obejść blok dookoła bez pomocy kul. Dystans zmierzony przy pomocy Google Earth wynosi 430 metrów. Opatulona kapturem kurtki w skupieniu przemierzałam osiedle. Zrobiłam zdaje się 5 przystanków po jakieś 20-30 sekund. Przystanki okazały się nieocenione. Pozwoliły na moment odetchnąć mięśniom i na nowo przyjąć prawidłową postawę. Swoją postawę notorycznie podglądałam w szybach okien, odbijającej się postaci na lakierze tych co czystszych samochodów, bacznie obserwowałam własny cień. Całość, mimo swojego krytycznego spojrzenia oceniłam całkiem przyzwoicie. Pokonałam barierę 200 metrów wydłużając ją o 130% ! I co było w tym wszystkim fantastycznego? Tak jak wczoraj (z kulami) tak samo dziś (bez nich) kontrolowałam "zły ból". Nie dawałam mu szansy. Kiedy tylko próbował przedostać się do mojego mózgu natychmiast zwiększałam napięcie w biodrze nie pozwalając opaść miednicy. W znakomitej większości udawało się zachować naprawdę ładny chód przy obecności bólu mięśniowego przy powięzi szerokiej stawu (mam nadzieję, że dobrze określam to miejsce - jeśli nie - znawców tematu proszę o poprawę :-) ).
Naturalnie własna ocena nie wystarczyła mi do celebrowania tego małego zwycięstwa. Poszłam do garażu, wyciągnęłam Tomka spod samochodu i kazałam mu patrzeć jak maszeruję w podziemiach garaży. Skomentował: "idziesz jak modelka". Ale Tomek to znany dżentelmen i komplemenciarz ;-) Zobaczymy co powie jutro mój rehabilitant :-)


foto: net

wtorek, 27 stycznia 2009

27.I.2009. Czas, czas...

/mieszkanie/

Czas tak szybko upływa, że często trudno mi zrozumieć jak to możliwe, że jeszcze "wczoraj" były Święta, choinka i cały towarzyszący temu nastrój. Jak to możliwe, że zaledwie chwile temu zbierałam jesienne kasztany i karmiłam w parku wygłodniałe wiewiórki. Nie zdążyłam nacieszyć się jeszcze zima i śniegiem (lubię tą porę roku) a co niektórzy już mówią o wiośnie. Czas biegnie w szalonym tempie. Żeby to tempo przekładało się na moje oszałamiające wyniki - tak, to byłoby świetne! Niedługo miną 4 miesiące od operacji.. Zaczynam podsumowywać zyski i straty ;-) Rozważać, czy robiłam wszytko co w swojej mocy by jak najszybciej stanąć do pionu, zacząć poprawnie chodzić i cieszyć się "nowym biodrem". Czasem wiem, że nie dawałam z siebie tyle ile bym mogła.. Wiem, że dałoby się wycisnąć jeszcze więcej, więcej ćwiczeń, więcej powtórzeń.. Ale czy to przełożyłoby się na efekt szybszego poprawnego chodzenia bez bólu? Są przecież rzeczy, na które nie mamy wpływu, rzeczy, które biegną swoim własnym torem i nie da się ich "popchnąć do przodu", przyspieszyć. Taką rzeczą jest na pewno zrost kości. Żadne ćwiczenia nie mają na to wpływu. Czas, czas... jedynie czas tutaj rządzi.
Biodro spisuje się naprawdę dobrze. Operowana noga wizualnie jest już prawie taka sama jak druga noga. Jedynie wprawne oko fachowca (które wie gdzie spojrzeć) dostrzeże nieznaczny jeszcze ubytek masy mięśniowej, ciut mniejszy obwód nogi). Jest też duża poprawa w zakresie ruchu + ewidentnie lepsza możliwość ruchowa - tzn. potrafię wykonywać już takie ruchy, które do niedawna były nieosiągalne. Nie tylko z racji przebytego zabiegu, ale z racji wieloletnich nawyków w chodzeniu, poruszaniu się spowodowanych dysplazją bioder. Moja miednica, kolana, stopy, kręgosłup przez szereg lat, alby ulżyć sobie w bólu oraz wykonać pewne ruchy,. które z racji wady były utrudnione, tak sprytnie utorowały sobie drogę, że nauczyły się oszukiwać i poprzez inne, nieprawidłowe często wzorce ruchowe dopinały swego celu. W taki sposób żyłam. W taki chodziłam, biegałam, jeździłam na nartach. Bo przed operacją potrafiłam przecież robić praktycznie wszystko, jednak wiele z ruchów odbiegały od ideału, od wzorców, od ruchu w pełni zdrowego człowieka. Nie znaczy, że poruszając się wyglądałam jak kosmita, wręcz przeciwnie. Mój organizm "cudownie" skompensował sobie pewne ruchy, wymyślił sobie jak robić "to samo" ale łatwiej dla siebie :-) Tym samym omijał ból i niewygodne dla niego pozycje wykonując takie jakie były dla niego wygodne. To pozwalało mi na całkiem normalne funkcjonowanie z duża wadą bioder przez szereg lat. Ale z drugiej strony - to zupełnie nieświadome działanie i niezamierzone oszustwa nawarstwiły złe nawyki, i fatalne w skutkach przyzwyczajenia, które teraz szalenie trudno wykorzenić. Opanowanie prawidłowego wzorca chodu to jak uczenie się chodzenia od początku. Fakt, że jest już naprawdę dobrze. Czuję już w czym tkwi szkopuł. Potrafię to kontrolować. Ale czy kiedykolwiek uda mi się poprawnie układać podczas ruchu stopę - nie mam pojęcia. To naprawdę trudne. Ale walczę o duża stawkę. Jeśli będę się prawidłowo poruszać, to nei tylko będę z siebie dumna i zadowolona z ładnej postawy i wyglądu, ale również "kupię" sobie więcej zdrowia. Jak? Dzięki prawidłowej postawie i mechanice chodu nie będę pogłębiać wad, podziękuje mi za to prosty i mocny kręgosłup, zdrowe bez zwyrodnień kolana, długo i dobrze służące stopy. Bo przecież to wszystko to jedna wielka maszyna, która aby była zdrowa cała musi ze sobą współgrać, każdy trybik tej maszyny musi być dobrze naoliwiony i odpowiednio konserwowany. Także walczę. Co dzień toczę sama z sobą pojedynek. Ze swoimi słabościami, lenistwem, ułomnościami...
Na razie potrafię przejść ładnie i samodzielnie 200 metrów. Po tym dystansie zaczyna mocno dawać znać o sobie ból biodra. 200 metrów - to niby bardzo mało. Ale z drugiej strony to już jednak coś. Kiedyś przed operacją, kiedy miałam gorszy dzień to i 200 metrów było problemem. Pokonywałam je byle jak, byle przejść, bez zwracania uwagi na estetykę chodu. Teraz albo idę ładnie samodzielnie, albo nie idę w ogóle samodzielnie (nadal wspomagając się kulami). Mimo, że to szalenie wkurza, wiem, że dobrze robię. Czas płynie szalenie szybko... ale z perspektywy osiągania 200% sprawności wydaje się że wlecze się nieubłaganie. Bo tak jak każdy chciałabym już fruwać! Biegać, skakać, chodzić elegancko jak modelka :-) A tu wciąż jest bariera, wciąż mięśnie po określonej dawce treningu i spaceru bólem dają znać, że jeszcze nie są w takiej formie jak powinny.
Cierpliwości, cierpliwości i wytrwałości w zamierzeniach - tego sobie życzę.


foto: net

piątek, 23 stycznia 2009

23.I.2009. Palcem po.. Google Earth

/mieszkanie/

Cały dzień spędziłam na rafie. Dosłownie cały. Aż mój laptop dostał zadyszki ;-) Sprawdziłam doskonałe zakątki Egiptu w których jeszcze nie byłam. Znalazłam! Znalazłam miejsce kolejnego wyjazdu :-) Jest strzałem w dziesiątkę. Tym razem ponurkujemy z żółwiami morskimi i dugongami. A co to dugong?
Proszę bardzo, dugong we własnej osobie:








fotos: net

Prawda, że niesamowite? Równie piękne i przyjazne są żółwie morskie. Jeszcze nigdy nie widziałam ich na żywo w ich naturalnym środowisku. To będzie fantastyczna okazja.






fotos: net

W przerwach między wirtualnym snurkowaniem zasuwałam z ćwiczeniami. Ostatnio doszło mi kolejne nowe ćwiczenie. Sąsiedzi, którzy w ciągu dnia z okien na przeciwko podglądają co robię ;-) z pewnością są rozkojarzeni. Mają żywy obraz maniaczki uprawiającego coś, co do złudzenia przypomina narciarstwo biegowe.. tyle, że zamiast nart pod stopami mam kawałki szmatek. Ćwiczenie pozornie jest banalnie proste, ale i męczące. Biodro - oba biodra - silnia pracują. Ważny jest sposób wykonania ćwiczenia i zaangażowanie górnych partii ciała wraz z brzuchem. (Na początku, na rehabilitacji moje próby poprawnego wykonania ćwiczenia były makabrycznie śmieszne). W pokoju na baczność pod ścianą stoją moje nowe narty. Są motorem, napędzaczem do pracy. Wiadomo, że nie zawsze człowiekowi chce się "ruszyć palcem" jeśli nie musi. A tym bardziej czterema literami i całą resztą po kilka razy dziennie. Dlatego porządny motor jest nieodzowny.
Poważnie zaczynam też myśleć o częstszym bywaniu na basenie. Wiadomo, pływanie czy też zwykłe pluskanie się w wodzie niesie za sobą pozytywne aspekty :-) Ale tak naprawdę basen zaczął chodzić mi po głowie szczególnie pod kątem treningu płuc. No, bo żeby dogonić dugonga w wodzie i nacieszyć się jego widokiem muszę zwiększyć wydolność płuc. Koniecznie.
I dwa słowa o kaszlu. Uparciuch towarzyszy mi nadal. Ale czuję się już o niebo lepiej. Praktycznie odzyskałam już siły i przestałam zamartwiać, że to "coś" może mieć związek z zapaleniem oskrzeli czy płuc. Naturalnie nadal poję się syropami i opycham tabletkami ;-)

poniedziałek, 19 stycznia 2009

19.I.2009. Goło i wesoło

/mieszkanie/

Póki co, zmian nie widzę. Kaszlę dalej, jest mi na przemian zimno i gorąco, no.. może mniej boli głowa i brzuch. Tak, to zdecydowanie się poprawiło. Zawsze mogło by być gorzej, więc trzeba się cieszyć, że jest jak jest :-)
Od jutra zaczynam chodzić na masaże podwodne. To cudowna sprawa. Korzystałam z nich już kiedyś - tuż przed operacją. Teraz będę brała masaż podwodny każdorazowo przed zajęciami z rehabilitantem. Kiedy mięśnie będą dobrze rozmasowane i rozgrzane przez silny strumień wody liczę, że zaraz potem na ćwiczeniach osiągniemy lepsze wyniki. Muszą być coraz lepsze, bo dziś już 19 stycznia a moje pierwsze szlify na nartach mają być 7 marca. Czas biegnie nie ubłagalnie.

Jak gdyby nigdy nic popijam sobie rozpuszczalną aspirynkę, pyyycha! Tak, trzeba sobie czasem wciskać kit ;-) Na dziś mamy bilety do teatru. Już za 2 godzinki W Teatrze Bajka grają "Goło i wesoło". Trzeba się spiąć, odziać jako tako i ruszyć w te korki do centrum.. Może nie jest to najlepszy termin na teatr, ale przedstawienie jest ponoć świetne i żal byłoby je przegapić.


/godz. 22.15 Teatr/

Hahhaha, naprawdę rewelacja. No to się ukulturalniliśmy w teatrze ;-) Nie spodziewałam się, że oprócz sztuki zobaczę dziś męski striptiz w wykonaniu czołowych polskich aktorów (!). A tym bardziej zaskoczony był mój Tomek ;-) Nigdy by się nie pomyślał, że zabiorę go na męski striptiz! (Ja zresztą też). Naprawdę było śmiesznie :-)






fotos by net

niedziela, 18 stycznia 2009

18.I.2009. Zakwasy

/mieszkanie/

Wszędzie zakwasy, nawet w ramionach! Nie wspomnę już o udach, pośladkach i brzuchu- gdzie dokuczają najbardziej. Dodatkowo mam pozdzierane łokcie od jednego ćwiczenia (na piłce rehabilitacyjnej), które wydawało mi się trudne (wykonywałam je kiedyś przed operacją, kiedy biodro jeszcze tak mocno nie dokuczało) a od 2 dni jak się okazało naprawdę zgrabnie sobie z nim radze. Oglądając TV czy (jak wczoraj) przyjmując gości siedzę na piłce gimnastycznej z nogami oderwanymi od podłoża pracując nad równowagą (to chyba od tego tak mocno czuję mięśnie brzucha). Ale to akurat lubię ;-) Jestem chyba jakimś niepoprawnym zbokiem, bo ból obtartych łokci też sprawia mi przyjemność. Mam poczucie, że naprawdę coś robiłam... że zbliżam się do mojego wytyczonego celu.

Jest też druga, ciemniejsza strona dnia... Coś mnie bierze.. Jak w reklamie - jestem niewyraźna. Rano pojawił się kaszel, teraz już doszedł pokaźny ból głowy, gardła, katar i ogólne kiepskie samopoczucie. Eh.. tylko nie to! Rzadko choruję, naprawdę rzadko. Praktycznie co roku kiedy jesień zmienia się w zimę i kiedy wszyscy smarkają i stękają ja nigdy nie miałam z tym problemów. W tym roku jest inaczej; widzę, że jestem wiele bardziej podatna na choróbska i zarazki. Czy to wynik jakiegoś osłabienia organizmu jeszcze z tytułu operacji..? Aż trudno by było w to uwierzyć, że po takim czasie (bo aż 3 miesiącach) mogłabym ciągle być nieodporna. Sama nie odpowiem sobie na to pytanie, bo żaden ze mnie znawca tematu.
foto by net

czwartek, 15 stycznia 2009

15.I.2009. Tuning

/mieszkanie/

Pół dnia przesiedziałam u kosmetyczki. Tak, przychodzi taki czas, że trzeba wziąć się za siebie ;-) Poszłam na całość i po pedicure zafundowałam sobie na paznokciach u stóp głęboką czerwień metalic ;-) Miło jest poczuć się zadbanym i ładnym ;-) Druga część dnia to grzebanie w komputerze w poszukiwaniu jakiś ekstra dzikich miejsc z rafami pomiędzy Dahab a Taba w Egipcie. Tak, Google Earth w tym momencie jest niezastąpione.
Wczoraj ćwiczyłam więcej niż zwykle. Tzn. precyzując częściej. Dziś mocniej niż zwykle dają o sobie znać mięśnie, szczególnie gluteus maximus ;-) i dwugłowy uda. Z kolei na rehabilitacji kilkoma wprawnymi ruchami i "trikami"mój rehabilitant zlikwidował mój uciążliwy ból w plecach. Od razu lepiej, zaczęłam oddychać pełną piersią :) Dziś też powinnam ostrzej poćwiczyć, ale jakoś leń mnie łapie... A czas ucieka... Ostatnio ze smutną miną porównywałam swoje "osiągnięcia" z sytuacją znajomych dziewczyn, które były w tym samym czasie operowane co ja tyle że zamiast Ganza dostały endoprotezę. Ale takie porównywanie kompletnie nie jest sensowne. To zupełnie inny rodzaj zabiegu. U osób z endoprotezą wszystko szybciej się goi i jest inny ból pooperacyjny, bo sam stawy jest usunięty wiec teoretycznie nie ma co boleć. Po Ganzu natomiast mamy 3 przecięte kości, wszystko na siłę ześrubowane. Ćwiczenia po obu zabiegach także się różnią. Nie ma co porównywać. Wiem, że po endo szybciej się chodzi i nawet szybciej odkłada kule (naturalnie zależy jeszcze po jakim rodzaju endo, bo jest kilka). Nie ma nad czym dumać. Tylko brać się za siebie i ćwiczenia. Nic samo się nie dzieje i bez pracy nie ma kołaczy. Biorę się za ćwiczenia, bo wyjazd na narty coraz bliżej. Nie chcę obudzić się "z ręką w nocniku"!

godz. 00.45
Czuję wszystkie mięśnie. Dziś pierwszy raz porządnie czuję ból mięśni brzucha, całych nóg począwszy od pośladków, przez uda a na łydkach skończywszy. To potwornie miłe uczucie :-) Prawie jak po nartach....

wtorek, 13 stycznia 2009

13.I.2009. SX10

/sklep/

Pojechałam po narty dla taty. Wyszłam ze sklepu z nartami dla taty.... i dla siebie ;-) Hahaha, tak to jest. Jak już się na coś napalę, nie ma siły! To dobre początki jeszcze lepszego ;-) Trochę zaszalałam, bo w sumie bez zastanowienia nabyłam kolejny model moich ulubionych narciochów :-) Już czuję jak pięknie będą się prowadziły. Co prawda facet w sklepie smarując je przyznał, że z reguły jeżdżą na nich mężczyźni, ale co tam reguły. Na razie stoją w garażu, ale muszę je wnieść na górę - będą najlepszą możliwą mobilizacją do ćwiczeń jaką można sobie wyobrazić.


Już nie mogę się doczekać na ich pierwsze szlify! Będzie bosko! Dobra, koniec pisania, idę strzelić kolejną serię ćwiczeń, czasu coraz mniej :-)

PS. Plecy dalej bolą, mniej ale jeszcze tak :-/

poniedziałek, 12 stycznia 2009

12.I.2009. Aaaaałaaa

/mieszkanie/

W samo południe jak piorun z jasnego nieba coś skutecznie utrudniło mi życie. Coś - bo nie wiem co to jest. Jakiś niezidentyfikowany ból zagnieżdżony w samym środku pleców. Pojawił się znikąd, w momencie kiedy siedząc pochylona nad laptopem "pociłam się" konstruując mail w języku innym niż mój ojczysty ;-) Wlazł pomiędzy łopatkami i zdaje się, że przeszył na wylot, bo oczyma wyobraźni widzę jak ostra dzida bólu przy każdym wdechu wystaje mi z klatki. Nieprzyjemne? To mało powiedziane. To diabelstwo sprytnie ogranicza ruchy, nie ma mowy o bezbolesnym podniesieniu rąk do góry, skręceniu tułowia, wyprostowaniu pleców. Najmniej boli schylanie się. Przypominam sobie że już to przerabiałam. Taki sam ból, który z czasem wędrował w górę po czym zatrzymał się na szyi paraliżując ją na kilka dni. Co to jest?? I skąd się bierze? Jestem zła jak osa, bo przez to "coś" nie pojechałam na rehabilitację. Nie mogłam się ruszyć z kanapy nie mówiąc już o ubraniu kurtki i prowadzeniu samochodu. Z głupiej przyczyny przepada mi cenne spotkanie z moim rehabilitantem :-/
Jasny gwint! I jak tu ćwiczyć, odrabiać domowe zadanie? Jak każdy gwałtowniejszy czy większy ruch pozbawia mnie oddechu? Muszę płytko oddychać bo inaczej mam wrażenie, że gniecie mi klatkę piersiową :-(


foto by net

niedziela, 11 stycznia 2009

11.I.2009 Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy

/ulice miasta/

Dziś Wielki Finał Orkiestry Świątecznej Pomocy - akcji, którą już od 17 lat Jurek Owsiak wspiera polskie szpitale, kliniki zaopatrując je w niezbędny sprzęt do ratowania ludzkiego życia i zdrowia. Zawsze, co roku w okolicy stycznia - czasie, którym młodzi harcerze i wolontariusze przyczepiali ludziom dobrej czerwone serduszka na piersiach starałam się jakoś wesprzeć tą wielką akcję. Jakoś - czyli bez większego zaangażowania, bo mimo, że wiedziałam jak ważną misję pełnią jej założyciele nie doświadczyłam tego na własnej skórze. Po raz któryś z rzędu przekonałam się, że ludzka natura jest tak skonstruowana, iż do końca nie zagłębiamy się w rzeczy które nie dotyczą nas, lub naszym najbliższych. Np., owszem, współczujemy bezdomnym, wrzucamy po złotówce do ich puszek kiedy o to proszą, ale czy faktycznie wiemy co czują, jak żyją i z czym na co dzień się borykają. Nie. I podobnie jest z wszystkim. Niby interesujemy się losem walczących Palestyńczyków czy Gruzinów, ale naprawdę? Nie bo nas to nie dotyczy, ich sprawy dzieją się tysiące kilometrów od nas, nie dotykają nas ani nikogo kogo kochamy, dlatego nasze zainteresowanie jest powierzchowne. Podobnie było ze mną i Orkiestrą. Potrzebę akcji, jej wspaniały i wyjątkowy charakter zrozumiałam najlepiej wtedy, kiedy będąc na stole operacyjnym wprawna ręka profesora przecinała moje kości nowoczesną piłą otrzymaną do Jurka Owsiaka. Zresztą, cały szpital wyposażony jest w sprzęt zakupiony dzięki ludziom wspierającym Wielką Orkiestrę. Od wielofunkcyjnych łóżek rehabilitacyjnych począwszy, po pulsometry mierzące tętno, pompy infuzyjne, wiertarki, kardiomonitory, najnowocześniejsze aparaty USG, dreny, ssaki chirurgiczne, aparaty do znieczulania, pompy strzykawkowe i pewnie wiele, wiele innych. Dzięki akcji Jurka Owsiaka, zaangażowaniu wielu ludzi w sztabach Orkiestry, a co najważniejsze ludziom, którzy nie skąpią kilku złotych na wsparcie akcji w polskich szpitalach prehistoryczne sprzęty zaczynają zastępować profesjonalne urządzenia, które ratują zdrowie. Tak, "dotknęłam" tego i w pełni zdaję sobie sprawę jak ważny jest każdy grosik wrzucany w puszki wolontariuszy. Nie siedźcie dziś w domu :-) Wyskoczcie z ciepłych kapci i poczujcie przyjemność wsparcia Wielkiej Orkiestry. Któż zna zamiary losu? Może i wam kiedyś taka akcja jak Orkiestra ułatwi a nawet uratuje życie...
Wspierać akcję można na różne sposoby. Dla zmarzluchów, którzy nie lubią wychodzić w niedzielę z domu też jest sposób. O szczegółach na stronie Orkiestry: http://wosp.org.pl/17final/index.php/43/2

Więcej na temat tegorocznej Wielkiej Orkiestry tutaj: http://wosp.org.pl/17final


foto by net

piątek, 9 stycznia 2009

09.I.2009. Telewizor

/mieszkanie/

Ten dzień zaczął się od czegoś nieprzewidywalnego. Wstałam bez pośpiechu, nie ukrywam, że jestem śpiochem ;-) Zresztą, hahaha, kto późno się kładzie ten wstaje jeszcze później ;-) Myję sobie w łazience zęby, zerkam w lustro zadowolona z włosów które wreszcie są długie :-) W tym samym momencie dzwoni domofon. Z pastą i pianą w ustach lecę czym prędzej odebrać słuchawkę, bo dźwięk domofonu rujnuje mój układ słuchowy. Po drugiej stronie pan kurier z jednej z firm spedycyjnych pośpiesznie każe mi zejść na dół odebrać przesyłkę. Hmmm... Że niby ja? Yyyy... Pytam co to jest. Wieeeeeeeelka paczka z którą pan kurier sobie nie poradzi więc ja mam zejść. Śmieję się w myślach, a może i w rzeczywistości, bo piana z pasty rośnie mi w buzi i niemal ścieka na domofon! Próbuję pertraktować. Moje argumenty: jestem sama, jestem kobietą, chodzę o kulach, jestem w piżamie, właśnie dbam o stan uzębienia (wymyślam co popadnie), przecież nie mogę dźwigać, nie mam tu nikogo znajomego kto mógłby to wnieść za mnie... Kontrargument/y pana kuriera: ma ktoś po to zejść, bo jak nie to zaraz odjeżdżam! Ładny mi argument. Proszę o 4 minutki cierpliwości i rzucam się po telefon dzwoniąc po odsiecz. W rzucie szczupakiem po komórkę zdążam wypluć nadmiar pasty z ust. Mój ukochany po "drugiej stronie" jak zawsze spokojnie, bez cienia zdenerwowania, z maksymalnym opanowaniem opracowuje plan taktyczny. Wsadzić to "coś" do garażu! Oooo! To jest myśl. Faceci to jednak mają łeb na karku. Przecież mamy garaż pod blokiem. Pan wjedzie samochodem do garażu i zrzucimy paczkę bez dźwigania i targania jej na 2 piętro. Pomysł genialny. Mówię o misternym planie nieco już poddenerwowanemu kurierowi. On bez większego podniecenia zgadza się na taki manewr. Zadowolona wciągam spodnie, buty i zasuwam na dół.

To wieeeeelkie i ciężkie "coś" okazało się być naszym nowozakupionym telewizorem. Drepcząc po schodach na dół wyobrażałam sobie go nieco inaczej.... Zanim jednak ujrzałam paczkę moim oczom ukazała się ogromna ciężarówka!! Jak ten kolos ma wjechać do podziemnego garażu!? O nie! Jestem w kropce! Facet pożre mnie żywcem. Pan kurier okazuje się mężczyzną koło 40-stki z długą i mocno rozwichrzoną czupryną. Wyszczerzam do niego zęby starając się złapać dobry kontakt. Przecież zaraz usłyszy, że nici z planu bo ciężarówka nie zmieści się w garażu! Jakoś to przyjął... Jest wściekły, widać że ten dzień nie należy do jego najlepszych... Zaczyna opowiadać o jakiś historiach które przydarzyły mu się dziś rano. O problemach z parkowaniem, narzeka na ochroną osiedla, słupki ograniczające, którymi jest obwarowane z wszystkich możliwych stron. Słucham tych opowieści jak musiał na 3 razy "łamać się" (mam nadzieję, że mówi o samochodzie) żeby wjechać przez bramę na osiedle. Słucham, a czacha mi pracuje. Jak wnieść telewizor do garażu? Wiem! Mam pomysł. Wyjadę z garażu moim autkiem, wepchniemy do niego telewizor i po kłopocie. Potem wjadę do garażu i tam sobie będzie stał a wieczorem wtachaniem go do mieszkania zajmie się już mój strongman :-) Mając w głowie mikroskopijny obraz mojego mikroskopijnego samochodu proszę pana żeby pokazał jak duża jest paczka. (Błagam, żeby tylko weszła...). Pech chce, że ciężarówka ma z tyłu specjalną klapę która opuszcza się hydraulicznie w dół... a podczas naszej rozmowy jakiś bogu ducha winny człek zaparkował za ciężarówką tuż za jej tyłem pewnie nie zdając sobie z tego sprawy. Kurier się wścieka. Rzuca kilka siarczystych epitetów. Zaczyna manewrować na wąskiej uliczce między blokami, tak aby stanąć gdzieś, gdzie nic nie będzie przeszkadzało mu otworzyć tylnej klapy. W końcu staje na środku dróżki... Nic nie mówię, ale już widzę oczyma wyobraźni co zaraz się stanie... przecież tym sposobem nic nie odjedzie ani nie wyjedzie z garaży obok i miejsc parkingowych wokoło... Nic nie mówię, boję się piorunów walących z oczu pana z czupryną. Zresztą.. on pewnie doskonale zdaje sobie sprawę z sytuacji. Ok, rachu ciachu, otwiera klapę i pokazuje mi paczkę. Paczkę?? To mega gigantyczna Paka! Całość stoi na drewnianej palecie obciągnięta czarną streczową folią. Matko!! Co to jest? Pan upiera się, że to nie jest telewizor, choć ja wiem że musi... nic innego nie zamawialiśmy.. Myślę sobie: Tomuś, co ty zamówiłeś? Kształtem wygląda to jak gigantyczny telewizor marki Rubin z roku 1969 z podwójnym kineskopem! To jakaś pomyłka.. Zamawialiśmy zgrabny płaski... a to wygląda jak coś z innej epoki. Ok, mniejsza z tym. Już wiem, że choćbym stanęła na rzęsach nie wcisnę tej paczki w swój samochód. Jest większa niż całe wnętrze auta i na oko zajmuje powierzchnię trzech bagażników. Co zrobić? Co zrobić? Pan kurier desperacko proponuje otworzyć paczkę i zobaczyć o co chodzi. Zgadzam się. On na pace rozcina nożem folię, ja zamarzam na dworze. Niestety, a może i dobrze tylko ja widzę co dzieje się przed jego ciężarówka! Utworzył się już korek z 3 samochodów, które przez nas nie mają jak wyjechać z osiedla! To jakiś koszmar! Nie wiedziałam, że koszmar to dopiero się zacznie.. Auta zaczynają trąbić. Ja wciskam skostniałe z zimna palce w kieszenie pośpiesznie narzuconej w domu na grzbiet kurtki. Pan kurier słysząc trąbienie zaczyna na powrót ciskać epitetami. W międzyczasie ja podpisuję świstki odbioru przesyłki. Po rozcięciu folii obydwoje wzdychamy z ulgą. To nie "Rubin" ;-) Sprzedawca sprytnie zapakował telewizor przyczepiając mu dla ochrony po obu stronach puste kartony ;-) Hahah. Mimo to paczka nadal jest wielka. Ok, szybko pędzę do garażu po auto. Nie ma czasu kombinować inaczej. Podjeżdżam pod ciężarówkę, obydwoje patrzymy z politowaniem na mojego małego, dwuosobowego "glonojadka"... kurier naturalnie z większym politowaniem.. Pyta z ironią: Jak pani kupowała to nie było większych samochodów? Jak w ogóle jeździ pani z kulami tym czymś?? Przecież mówiłam mu że mam małe auto! Hm.. ale to co zobaczył chyba przerosło jego wyobraźnię... Jasnym jest, że telewizor za żadne skarby nie zmieści się w samochodzie. Nadal pudło jest większe niż cała przestrzeń wewnątrz samochodu! Klaksony nie dają nam myśleć. Pan kurier bez ceregieli "wrzuca" paczkę na klapę bagażnika- na mój zamocowany tam z precyzją ozdobny chromowany retro bagażniczek (nigdy nie pełnił roli prawdziwego bagażnika, choć mogłoby być takie jego przeznaczenie). A teraz szybko, czym prędzej poprzestawiać samochody, tak, żeby wściekli już na nas mieszkańcy osiedla mogli w końcu odjechać. Ja cofam powoli w jakieś wolne miejsce drżąc, że w każdej chwili z klapy samochodu zsunie mi się nasz nowy telewizor! Przyczajona, czekam na kuriera. Ku mojemu przerażeniu on też cofa z hukiem najeżdżając na (przeklęte przez niego już tysiąckrotnie) słupki ograniczające. Miażdży sobie prawy kierunkowskaz. Mam wrażenie, że nawet tu, szczelnie wciśnięta w moją mazdę słyszę jego przekleństwa! Nie wierzę, że to się dzieje! W końcu zaparkował i ocenia straty... ja sparaliżowana chorą sytuacją i przeraźliwie zimnym wiatrem siędzę za kierownicą, nigdzie się nie ruszam!

Patrzę, zbliża się do mnie, jego czupryna wygląda już jak zmierzwione konary ogromnej płaczącej wierzby, powyginane w niesamowite formacje. Truchleję, facet pewnie udusi mnie, tu, w tym samochodzie z telewizorem NA bagażniku. Koniec! Podszedł, nauczył mnie kilku nowych słów skutecznie powiększających moje i tak już duże, zielone oczy po czym stwierdził, że to osiedle jest ch... i pomógł powolutku wjechać do podziemnego garażu. Szedł obok ubezpieczając pakunek. Zdawałam sobie sprawę, że w dwójkę, z małym krwistoczerwonym samochodem przygniecionym nieproporcjonalnie wielką paczką stanowimy emocjonalny rarytas dla znudzonych szarzyzną życia mieszkańców mojego osiedla...

Szczęśliwie zaparkowałam w naszym garażu w duchu dziękując Bogu za szczęśliwy finał. Mimo, że mój kurier przez cały ten czas szaleńczo się spieszył, a garażu przez kolejne 5 minut wysłuchałam jego zdania na temat takich osiedli jak to - szczelnie obsadzonych płotami, słupkami, szlabanami, naszpikowanych niemyślącymi ludźmi. Zgrabiałymi z zimna palcami wygrzebałam z kieszeni spodni wszystko co miałam, czyli 10 zł oraz czerwoną gumkę do włosów i z naiwnością w oczach spytałam (mając na uwadze dychę) czy choć w części zrekompensuje to jego stan ducha.
Kiedy wyszedł odetchnęłam z ulgą. Oby reszta jego dnia była nieporównywalnie łatwiejsza niż to przedpołudnie w moim towarzystwie ;-)



foto by net

czwartek, 8 stycznia 2009

08.I.2009. Dziś krótko

/mieszkanie/

Dziś krótko i na temat.Wróciłam z rehabilitacji. Okazuje się, że Pan Piotr czyta bloga ;-) Wspólnie omówiliśmy zdjęcia i obecną sytuację (ostatnie zajęcia miałam 18 grudnia, więc minęło sporo czasu). Mówiąc w skrócie - jest dobrze, nie powinnam się zamartwiać i narzekać, że jeszcze nie wychodzi to czy tamto. Jak podsumował mój rehabilitant - za dużo i za szybko bym chciała. W sumie często to słyszę... ;-) Ogólnie - chyba był zadowolony z postępów. Naturalnie muszę dalej ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Dziś podczas zajęć dorzucił kilka nowych i trudnych ćwiczeń. Nogi drżały i trzęsły się jak galaretka. Ćwicząc i stękając patrzyłam na siebie w lustrze i wyobrażałam sobie jak stoję na nartach i ile potrzebuję siły w nodze, żeby podołać wyzwaniu.... mnóstwo! Jestem w lesie. Co dzień zadaję sobie pytanie: czy zdążę?, czy zdążę? Muszę! To już postanowione.

O teraz równie krótko o śrubkach i ich słodkim pożegnaniu. Ostatnio pytała mnie o to koleżanka, która leżała pod profesora skalpelem 1,5 tygodnia po mnie. Szczęściara nie musi operować drugiego biodra, dlatego nastawia się już niebawem na wyciąganie śrubek. Dopytałam profesora jak to wygląda. W jednym zdaniu: rachu ciachu i po strachu ;-) A na serio - cięcie jest w miejscu pierwszego operacyjnego cięcia. Jednak nie w całej linii, tylko na jej początku i końcu - w sumie dwa niewielkie rozcięcia. Zabieg polega na sprawnym wykręceniu śrubek (już wyobrażam sobie super sprzęt Boscha - taką wkrętarkę pneumatyczną na magnes, żeby od razu przyciągał te długaśne śruby i fachowo wyjął je z miejsca ;-) Hahha, taki sam jak mamy w garażu! Nieee, na pewno większy i nie zielony tylko srebrny ;-) ). Potem eleganckie zszycie dziurek (na okrętkę). I raz dwa do domu. Przy dobrych wiatrach może i na drugi dzień można wrócić do domu. W każdym razie nic strasznego - czysta kosmetyka i przyjemność;-) (na pewno w porównaniu do wkładania śrubek). Też tak sobie pomyślałam. Wyjęcie śrub będzie najbardziej wyczekiwanym położeniem się na stół operacyjny ;-) Dlaczego? Bo niewątpliwie będzie zwiastowało nowy etap w życiu. Życiu z własnymi wspaniałymi stawami biodrowymi :-) Eh... u mnie jeszcze długa droga, pozbędę się śrubek dopiero pod koniec roku... Mam nadzieję, że dostanę je od profesora w prezencie ;-) I będę miała sześć eleganckich gwintowanych śrub, które wsadzę w ramkę na pamiątkę lepszego jutra:-)


foto by net

środa, 7 stycznia 2009

07.I.2009. 3 miesiące po ganzu

/przychodnia/

W poczekalni tłumy, jak zawsze. Jest taki jeden wesolutki, śmieszny chłopczyk. Żartuje i wygłupia się z zupełnie nieznaną sobie panią, która też czeka. Ma jakiś 5 lat. Odważny i rezolutny. Ja czekam, on wchodzi pierwszy. Po dłuższej chwili słychać buńczuczne okrzyki zza drzwi i alarm: "Ja nie chce tych butów! Ja nie chce tych butów!!". Biedaczysko. Butów nie chciał nawet po wyjściu od profesora. Na korytarzu krzyczał w niebo głosy. Takie małe gardło a dało taki koncert, że aż włosy stawały dęba. Widać nie podobały mu się buty ;-) Albo przemakały mu - tak jak moje wysłużone buciory ;-) Po jakiś 15 minutach przyszła moja kolej. Profesor jak zawsze pełen wigoru, tryskający energią i optymizmem :-) Ile razy go widzę, tyle razy nie mogę się nadziwić. Przy okazji kontroli dowiedziałam się, że powiększyło się grono czytelników mojego bloga ;-) Pozdrowienia dla czytających!
Obejrzał najnowsze fotki biodra. Potem zrobił USG. Powiedział, że wszystko już się zrosło i jest w porządku. Nawet ja zauważyłam różnice między zdjęciem z listopada a tym najnowszym. Świetnie :-) Przemaszerowałam przez gabinet. Uśmiech na ustach profesora: "Super!". I ja się cieszyłam. Minęły równe 3 miesiące od pamiętnego dnia operacji prawego biodra. Wszystko biegnie pozytywnym torem.
Niestety dokładnie omówiliśmy też kwestię drugiego biodra... jednak także trzeba je ciąć. Miałam cień nadziei, że jednak nie... Myślałam: nie boli mnie w zasadzie nigdy, więc chyba nie trzeba, może wytrzyma i nie będzie mi dokuczać?. Ale trzeba. I to szybko. Zwlekanie doprowadzi do takiej sytuacji jak było z prawym biodrem- było już na tyle "zmęczone", że jeszcze chwilka a na osteotomię byłoby za późno. Zwlekając czekałaby mnie pewnie endoproteza albo kapoplastyka. Hm... jak trzeba to trzeba :-( Początkowo profesor zaproponował termin marcowy, ale przecież ja mam na marzec duuuuuże plany. Przełom marca i kwietnia to francuskie Alpy i tydzień szaleństwa na nartach, a przełom kwietnia i maja to też szaleństwo, tyle że pod woda Morza Czerwonego :-) Tak więc padło na maj.. piękny miesiąc.. Maj to miesiąc moich urodzin.. miesiąc urodzin mojego Tomasza... miesiąc naszej pierwszej randki... 5,5 roku temu... Piękny miesiąc... Wypada głęboko westchnąć i pomyśleć, że od tego roku miesiąc maj dodatkowo będzie kojarzył się z czymś jeszcze - kolejnym remontem, zabiegiem, dzięki któremu mam nadzieję już do końca życia pozbyć się problemu chorych bioder. Problemu, który czasem spędzał sen z powiek, nie tylko mi, ale też na pewno moim rodzicom i najbliższym. Muszę wziąć to za dobrą monetę. Przestać myśleć kategoriami, że TEN maj będzie smutny i bolesny. Inaczej: TEN maj przyniesie pozytywną zmianę, która odbije się wielkim echem na całym moim życiu. I tak trzymaj... powtarzam sobie w myślach.. tak trzymaj!
Po kontroli w przychodni pojechaliśmy na zakupy. Profesor mówił, że czas przymierzyć obcasy ;-) A w sklepach noworoczne przeceny. Obcasów nie kupiłam (już od 2 lat nie wiem co to buty na obcasie, ale spokojnie, wszystko z czasem :-) ). Usilnie szukałam za to zimowych butów salomona, które sobie ubzdurałam. Mmmm... ciepluchne, z antypoślizgową podeszwą. Znając życie, pewnie jak większość rzeczy kupię je w necie. Chodzenie po jednym z największych warszawskich sklepowych molochów dało mi w kość. Dosłownie... Naturalnie dało, bo tak jak sobie obiecałam, od 7 stycznia kule poszły w kąt, a dokładniej leżały na tylnym siedzeniu samochodu. Nie jestem z siebie zadowolona. Profesor był, ale ja nie jestem :-( Po 3 miesiącach od operacji byłam pewna, że będę już latać! A tymczasem przy chodzeniu jednak boli.. Dziś zaczęło się po przejściu jakiś 400 metrów. I to w całej linii - kręgosłup, biodro, kolano... Naprawdę wierzyłam, że będę silniejsza, ufałam, że po 3 miesiącach będę już "normalna". Przede mną wciąż jeszcze sporo pracy. A tak, tak, wiem, jutro czeka mnie lanie na rehabilitacji. Pan Piotr pewnie powie, że jeszcze nie jestem na to gotowa. Ale gdyby wiedział jak bardzo nienawidzę już tych kul! Przez nie jestem jak jedna wielka niezgrabna klucha! A przy okazji mojego rehabilitanta - kochany Pan Piotr mimo swojej choroby postanowił specjalnie dla mnie przyjechać jutro do ośrodka na zajęcia. Aż serce rośnie. Mam nadzieję, że nie pogorszy to jego samopoczucia i nie rozchoruje się przeze mnie na dobre.
Późno już, po północy. Mój Tomek w garażu ;-) Ja pod kocem z laptopem na kolanach. Czas iść spać. Jutro rehabilitacja a potem fura gości w domu, miłych gości :-) Cieszę się. Dobranoc.

PS. Jutro krótko opiszę jak wygląda wyciąganie śrubek - niektórzy mnie o to pytali :-)


foto by net

wtorek, 6 stycznia 2009

06.I.2009. Mrooooźno!

/mieszkanie/

Dziś w nocy kreseczka na termometrze spadła do -25 stopni! Spałam pod dwoma kołdrami. Nasze nieszczelne okna regularnie serwowały mroźne podmuchy zimy. Nawet teraz siedząc i klikając szczelnie owinięta w koc widzę na domowym termometrze, że wokół mnie równe 20 stopni w powietrzu. Wcale nie za ciepło. Dodatkowo (nie wiem czy już o tym wspominałam) moje śrubki jak i cała wyremontowana noga mają super właściwości "przyciągania zimna" ;-) Gdziekolwiek pojawi się jakikolwiek przeciąg, fala zimnego powietrza, wystarczy że wyjdę na dwór gdzie jest faktycznie zimno - od razu czuję to w operowanej nodze. Wszędzie mi ciepło - a w nogę zimno. Ale to wina zaburzonej trofiki. Pewnie jeszcze kolejne pół roku tak będzie. Coraz częściej zaczynam myśleć o drugiej czekającej mnie operacji tym razem lewego biodra.... Jutro idę na konsultację do profesora i będziemy ustalać termin.. Tak naprawdę sam termin to jeszcze nic, tu wszystko zależy od tego czy "kochany" ZUS przydzieli mi na kolejne pół roku świadczenia rehabilitacyjne, dzięki którym mam za co żyć nie pracując teraz. Niestety, zdrowy czy chory ma te same wydatki, eee, poprawka - chory ma dużo większe. Gdyby nie konieczność operacji drugiej nogi mogłabym już spokojnie wrócić do pracy bo czuję się na tyle silna i sprawna. Jednak powrót do pracy teraz przekreśla cały misternie ułożony plan. Musiałabym odłożyć drugą operację o jakiś przynajmniej rok (no bo jaki pracodawca zatrudni mnie do pracy na kilka miesięcy żeby zaraz bez grymasu godzić się na zwolnienie, operację i długą rehabilitację - nie w naszym kraju). Poza tym, odkładając decyzję o drugim biodrze sama pozbawiłabym siebie na powrót do normalności. Dalej borykałabym się z problemem, dalej nie mogła swobodnie i czynnie uprawiać ulubionych sportów, dalej na pytanie kiedy zamierzam założyć rodzinę odpowiadałabym wszystkim - "na pewno nie w najbliższym czasie, teraz najważniejsze jest zdrowie i uporanie się z biodrami, na razie nie mogę o tym myśleć, to nie dla mnie" itd. A zegar tyka. Tyk..tyk..tyk..tyk.. W maju 30 lat.. tyk..tyk.. tyk.. Kariera przerwana chorobą... rodziny i dzieci jak nie ma tak nie będzie... bo żeby mieć trzeba być zdrowym i gotowym na takie sprawy. Czekają mnie jeszcze 2 operacje. Ganz lewego biodra a potem wyjęcie śrub z obu bioder na raz. Wszystko zablokowane. A najbardziej zablokowane w głowie. Blokada mówi: nie potrafisz, nie jesteś gotowa, nie jesteś zdrowa żeby robić wiele, wiele rzeczy które byś mogła, chciała... Te myśli wwiercają się w głowę i umysł. Oooo, chciałabym mieć na głowie inne problemy typu: jest duży projekt do zrobienia na wczoraj, brakuje mi wykwalifikowanych grafików, którzy ogarną zlecenie, założenia z briefie mnie przerastają, czas emisji nieuchronnie się zbliża a klient ma humorki i nie akceptuje prevek ;-) Tak! Z tym bym sobie poradziła. Eh...

Mój biedny rehabilitant pan Piotr znowu jest chory. Dziś przepadły mi ćwiczenia. Strasznie żałuję, bo czuję jak to odsuwa mnie od zamierzeń i planów pozbycia się kul. Chciałam pozbyć się ich z datą 7 stycznia... czyli jutro. Tak w ogóle, już na zawsze - w odniesieniu do prawego biodra. Dziś miałam powalczyć o to na rehabilitacji... Panie Piotrze, niech pan wraca do zdrowia, egoistycznie potrzebuję pana!
A teraz przyznam się do czegoś z czego pan Piotr nie będzie zadowolony... jeśli przeczyta posta ;-) Wczoraj wychodząc z domu zapomniałam kul... Tak po prostu, wyszłam, zamknęłam drzwi na klucz i pomaszerowałam schodami w dół. Dopiero na schodach poczułam się dziwnie: "Czegoś mi brakuje.." Nie wróciłam. To był dla mnie test. "Czy jestem już na to gotowa?". Na parking gdzie stał mój czerwony glonojadek (tak, tak, miłość do mojego samochodu ciągle żywa ;-) ) mam jakieś 200 metrów + wspomniane wcześniej 2 piętra schodów. Idę i myślę, myślę i idę. Naturalnie myślę o tym aby ładnie iść. Nie powłóczyć nogą, starannie trzymać pion! Ładnie, jestem z siebie dumna. Myślę sobie: "Wyglądam jak normalny człowiek, zdrowy człowiek, nikt nie pozna że jestem po ganzu!". Ale nic nie trwa wiecznie. Im bliżej do samochodu tym bardziej zaczyna boleć w biodrze. Myślę: "Za szybko idę!", zwalniam. Niestety, żeby dojść do auta, robię 3 króciutkie przystanki. Eh... nie jest fantastycznie! Łapię doła. Myślałam, że jestem mocniejsza :-( Byłam pewna, że dojdę bez kłopotu, że nie poczuję nic co wiąże się z nogą. Pomyłka. Próbuję trochę się bronić. Sama przed sobą, że przecież dodatkowo, przed tymi 200-stu metrami zeszłam samodzielnie przez 50 schodów. Ale to i tak nie poprawia nastroju... Dopiero piękne prowadzenie się glonojadka i małe szaleństwo w zakrętach na śniegu wywołuje lekki uśmiech.
Tak! Nie ma mowy, nie sprzedam tego auta! Jest boskie! Może małe, może zimne, może i zamarza tylna szyba (od środka!), może ciasne, może niepraktyczne, może i głośne, nawet przyznam że paliwożerne, może i nie ma wygodnej wielofunkcyjnej kierownicy, ale ubóstwiam je! Jego a raczej jej! - bo to ona - inne niepodważalne zalety przekreślają wszystkie powyższe minusy :-) A przy okazji - wieczorami odwiedzam puste parkingi marketów ćwicząc drifft ;-) Szaleństwo! Ona jest do tego stworzona!

foto by net

Ale wracając do mojej "bezkulowej" eskapady.. Pojechałam do sklepu po upominek dla znajomej. Powoli i bez pośpiechu chodziłam po centrum handlowym - niewiele, góra 15 minut. Wróciłam do domu i już z trudem wdrapałam się na drugie piętro. Nie siliłam się nawet, żeby odstawiać samochód na parking parkując go pod klatką. W domu na spokojnie przeanalizowałam jak było i co boli. Po dłuższym zastanowieniu stwierdziłam, że na parking doszłam ładnie, przystanki pozwoliły mi odetchnąć, przyjąć ponownie dobrą postawę i iść dalej prawidłowo z czego w sumie jestem dumna. Choć tu oceniać musiałby mój srogi rehabilitant :-) Tak, jego oko nie przepuści żadnej nieprawidłowości :-) Wędrówka po sklepie też nie należała do tragedii. Tzn. im dłużej szłam, tym bardziej widać było z czasem "narzucanie" prawej strony... dlatego robiłam przerwy, nawet po to żeby przystanąć i pogapić się na wystawy. Oczywiście cały czas starałam się robić niewielkie kroczki (jak gejsza ;-) ). Jednak powrót do domu, wejście na drugie piętro było fatalne. Nie potrafiłam już opanować kulawej prawej strony ciała. Zawieszona na poręczy sunęłam do góry i z nieskrywaną ulgą rzuciłam się na kanapę w mieszkaniu. Co bolało? Podczas chodzenia biodro i leciuteńko kręgosłup lędźwiowy. Przy wchodzeniu po schodach odezwał się zapomniany już ból w kolanie (wewnętrzna strona kolana operowanej nogi). Po wejściu do domu bólu biodra w ogóle nie czułam a do końca dnia dokuczał mi kręgosłup. Dość mocno niestety...
Jutro na 15.30 maszeruję z nową fotką biodra do profesora. Na pewno napiszę co ciekawego powiedział.


foto by net