czwartek, 30 października 2008

30.X.2008. Zmęczenie materiału

/mieszkanie/

Zmęczona, słabiutka jak muszka trawię własnoręcznie upichcony obiad. Frytki, z kurczakowymi skrzydełkami. Znowu krok do przodu. Ale dziś jakoś nie mam z tego tytułu radości. Czuję się jakbym cały dzień pracowała w kamieniołomach albo co najmniej na plantacji trzciny cukrowej. Może dorwało mnie jakieś jesienne przemęczenie?
Dzień spędziłam na pracy przy komputerze i pakowaniu się. Jutro punkt 7 wyjazd. Nareszcie odwiedzę rodzinny dom i kochanych rodziców. Bardzo, bardzo tęsknię za bliskimi, miejscem w którym się wychowałam, moim słodkim psiakiem, znajomymi.. Podróż sama w sobie nie będzie dla mnie łatwa i szybka, bo z dwoma przystankami w Kielcach i Katowicach (siła wyższa - służbowe zobowiązania mojej drugiej połówki). Ale mam już plan jak wykorzystać czas oczekiwania :-) W Kielcach wypiję w jakiejś przytulnej kawiarence dobrą herbatę i zrobię prasówkę. W Katowicach natomiast będę miała aż 2 godziny wolnego. Tu mój plan jest bardziej ambitny ;-) Zarezerwowałam sobie wizytę u kosmetyczki, jakiś miły relaksujący zabieg na twarz, pedicure i masaż stóp! A co tam, raz się żyje! Po 3 tygodniach zmagania się z samą sobą chyba mi się należy odrobina luksusu? ;-)
Tak więc wskakuję teraz do wanny z nową dość intrygująca książką rozprostować kości. A potem w miarę wcześnie spać, żeby rano być gotową ma maraton.
Yyy, już bym zapomniała, czeka mnie jeszcze dziś nielubiany zastrzyk z heparyny w brzuch :-/ Pisałam już o nim kiedyś? Pewnie nie. To najgorszy moment wieczoru.. igły są deprymujące. Niestety, wiem że to konieczne. Zastrzyki zaczęłam brać już przed zabiegiem i szpitalu a rytuał wstrzykiwania ich towarzyszy mi codziennie. No niestety, to nieodłączna "przyjemność" rekonwalescencji po osteotomii i pewnie innych zabiegach ;-)


foto by net

środa, 29 października 2008

29.X.2008. Coś dla kogoś

/mieszkanie/

Nareszcie! W końcu zrobiłam coś dla kogoś :-) Pierwszy raz od czasu operacji nie siedziałam i czekałam jak księżniczka na śniadanie. Stwierdzając, że ta czynność jak najbardziej jest już w zasięgu moich możliwości zrobiłam mojemu wybrankowi serca pyszną jajecznicę z pomidorami. Na szczęście nasza kuchnia jest niewielkich rozmiarów więc skakanie jak wróbel na jednej nodze ograniczyło się do minimum ;-) Zrobienie w końcu czegoś dla kogoś było bardzo przyjemnym uczuciem. Szczególnie, że mogłam zrobić to COŚ dla bliskiej mi osoby, dzięki której każdy z przeżytych ostatnio dni miał sens i był łatwiejszy.
Do tej pory to wszyscy inni skakali wokół mnie, pomagali, przynosili, odnosili, podawali... koniec świata! Czyżby jajeczniczka była początkiem mojego wzmożonego przebywania w kuchni? ;-)


foto by net

wtorek, 28 października 2008

28.X.2008. Filozoficznie

/mieszkanie/

Za oknem pochmurnie. Ja, jak co dzień wiernie z kubkiem herbaty na sofie przy laptopie. Machinalnie przejrzałam obydwa programy pocztowe w poszukiwaniu czegoś co mnie zaskoczy, ujmie, zaaferuje. Niestety, nic poza kilkoma branżowymi raportami mailowymi. Przejrzałam odwiedzane przeze mnie fora – też nic zaskakującego. Znudzona obserwuję jak krewetki w akwarium swoimi imponującymi łapami filtrują każdy skrawek ich podwodnego świata. Wydaje mi się jakby robiły to w rytm muzyki, która rozbrzmiewa z głośników. Ponurkowałabym... eh...Nie, nie w akwarium, broń Boże ;-) Myślę raczej o niewyobrażalnie kolorowej rafie, gdzieś daleeeeeeko. Ustniczki, papugoryby, płaszczki, kraby, cheliny napoleońskie, rozdymki, skrzydlice, sierżant, koralowce... wszystkie czekają gdzieś tam na mnie, ciekawskie i piękne. Może w kwietniu, może w maju znowu je zobaczę, pogłaszczę po płetwach, nakarmię bułką?






fotos: K&T Sharm El Sheikh X.2008

Staram się ćwiczyć, bo zdaję sobie sprawę jakie to ważne. Ale nic nie przychodzi łatwo. Najsilniejsze z mięśni w operowanej nodze to przywodziciele- ćwicząc je mogę zrobić sporo powtórzeń w zasadzie nie męcząc się (na pograniczu bólu). Nieco gorzej jest z odwodzicielami, które widać nie są już takie silne. W serii robię maksymalnie 30 powtórzeń – większa ilość jest już nieprzyjemnie bolesna. No i to co sprawia mi największą trudność – to aktywizacja mięśnia czworogłowego. Ćwiczenie polegające na podnoszeniu z pozycji siedzącej ugiętej nogi w górę wyraźnie boli. A zdolność do wykonania małej ilości powtórzeń potrafi zniechęcić ;-/ Podnoszenie robię w seriach po 7 powtórzeń. Między seriami odpoczywam do i więcej 2 godzin. Już sprawdziłam, że póki co większa ilość powtórzeń czy częstsze serie fundują mi nieprzespaną noc :-/ Ale ćwiczę, bo w głowie siedzi to krótkie wydawać by się mogło nieskomplikowane słowo: n a r t y. Tak, motywacja, nie można o tym zapomnieć.

Zdałam sobie sprawę, że czas spędzony w szpitalu coraz bardziej zaciera się w mojej pamięci. Czyżby mózg sprytnie selekcjonował miłe i przykre wydarzenia? Te bolesne i trudne chwile odrzucał i kasował z pamięci podręcznej? Czy niebawem w ogóle zapomnę jak czułam się zaraz po operacji, jak bardzo bałam się przed? Wykasuję z pamięci jak niepotrzebny plik to jak w nocy płakałam i nie mogłam zrozumieć dlaczego muszę przez to wszytko przechodzić? Ludzki mózg jest niewyobrażalnie sprytnym narzędziem. Myślę, że tak właśnie robi. Ale całkiem dobrze pamiętam jak cieszyłam się z kolejnych sukcesów podczas mojego sześciodniowego pobytu w Otwocku :-)
Teraz coraz częściej zastanawiam się czy i kiedy powinnam poddać się zabiegowi lewej nogi... Na początku, zaraz po operacji, jeszcze w szpitalu, powiedziałam sobie, że nie, że drugi raz to już chyba nie dam rady. Teraz myślę już racjonalniej, ale jednocześnie chciałabym odsunąć to w czasie, jeśli oczywiście się da. Zobaczymy.. Póki co prawa noga musi odzyskać 150% sprawności a potem.. oczywiście muszę sobie to wszystko odbić w miły i sobie znany sposób! :))

W ramach krótkiego podsumowania trzeba dodać, że jestem już bardzo samodzielna. Zupełnie sama się ubieram - łącznie ze skarpetkami i butami. Sama wchodzę i wychodzę z wanny. Nauczyłam się siadać i wstawać nawet z bardzo niskich mebli (raz nawet z trawy w lesie ;-) ) Tym samym podnoszę się z bardzo niskiej sofy bez użycia rąk (i kul oczywiście). Zdecydowanie coraz więcej krzątam się po mieszkaniu. I non stop chcę gdzieś wychodzić, wyjeżdżać.
Nie pisałam, że w niedzielę odwiedziłam swoją bliską rodzinę –70 km w jedną stronę. Przy okazji pospacerowałam w lesie. W zasadzie cały dzień spędziłam poza domem. Przemieszczanie się po naszych dziurawych drogach daje odczucie późniejszego dyskomfortu [w końcu to tysiące mikro-drgań oddziaływujących na moje nowiutkie 3 śrubki i potraktowane piłą kości;-) ]. Jednak każdorazowe wyjście z domu, jakieś nowości, świeżo zdobyte umiejętnosci dają dużą satysfakcję. Ta mała podróż była dobrą zaprawą do czwartkowej wycieczki - już znacznie bardziej konkretnej, bo liczącej sobie prawie 400 km :)

sobota, 25 października 2008

25.X.2008. W końcu fura!

/miasto/

18 doba po Ganzu.
Yeaaah! Co za wieczór! Piorunem piszę, na gorąco, bo znowu pojawiły się nowości. Koniecznie trzeba o nich wspomnieć.
O 20. nie mogłam już dłużej wytrzymać w domu. Dobijało mnie bezczynne siedzenie, klikanie w klawisze czy gapienie się z szklany ekran. Wcisnęłam się w najluźniejsze jeansy jakie miałam, sweter, założyłam buty- rozpracowałam już samodzielne zakładanie butów nawet na stojąco a tym samym skarpet. Naturalnie już jakiś czas temu zrezygnowałam z torebki na rzecz wygodnego plecaka. W planie miałam mały spacer po osiedlu, nacieszenie się choć odrobiną przestrzeni i świeżym powietrzem - oczywiście w niezawodnym towarzystwie mojej drugiej połówki :) Schody w dół świetnie mi poszły a świeże powietrze napędziło apetytu na więcej. Zdecydowałam, że gdzieś się wybierzemy samochodem. Gdziekolwiek, byle zobaczyć kawałek świata ;-)
Pojechaliśmy do centrum handlowego kupić dla mnie spodnie. Potrzebowałam jakiś wygodnych i luźnych, bo jeansy za bardzo uwierają i są zbyt sztywne co drażni chore biodro. Dość szybko znalazłam całkiem odpowiednie spodnie więc misja zakupy została zakończona powodzeniem.
Później pojeździliśmy po mieście - obydwoje jesteśmy zapalonymi kierowcami, więc jazda sama w sobie była przyjemnością. Po drodze zahaczyliśmy o niezdrowego Mc'Donaldsa - a co tam! Raz się żyje ;-) Pogapiliśmy się jak startują w nocy samoloty od strony Cargo i powoli ruszyliśmy w stronę domu. Wieczór był bardzo udany, ale jeszcze czegoś mi brakowało... zdecydowanie dawno temu, bo już od 19 dni nie prowadziłam samochodu! A wiadomo co tygryski lubią najbardziej ;-) Argumentacja i przekonywanie partnera, żeby oddał mi kierownicę trwało kilka minut. Jeździ samochodem a automatyczną skrzynią biegów, więc tym bardziej byłam przekonana, że dam sobie radę. Jeśli będzie mi ciężko prawą- chorą nogą, spróbuję lewą wciskać gaz i hamulec.
Hahah! szkoda, że nie mogłam utrwalić nieco wystraszonej i zdystansowanej miny mojego ukochanego, kiedy odjeżdżałam z parkingu :) Używałam (według wszelkich prawideł jazdy automatem) prawej nogi. Nie przenosiłam jej w całości z gazu na hamulec, ale mając postawioną na pięcie operowałam pedałami zgodnie z potrzebą. Nareszcie poczułam wiatr w skrzydłach! Tego mi było potrzeba! Przejechałam jakieś 5 km, poza miastem i zaparkowałam na osiedlu. Wiem, że w mieście, w korkach gdzie trzeba znacznie szybciej reagować i wciskać pedały byłoby mi dużo trudniej. Dlatego muszę z tym jeszcze trochę poczekać. Ale było bosko! Niebawem muszę to koniecznie powtórzyć. Czuję się coraz bardziej sprawna, samodzielna i silniejsza.
Podsumowując sobotnie wyzwania pokonałam w sumie 100 schodów (do góry i w dół), jakieś 0,5 km spacerkiem oraz ok. 5 km za kółkiem :)
Jeśli mam być szczera, kosztowało mnie to sporo wysiłku. Wiadomo, boli i chora noga, i zdrowa, ręce i plecy. Ale w końcu wszystko ładnie dzisiaj popracowało, dlatego to zrozumiałe :) Samopoczucie skoczyło na plus. Duuuuży plus :)

piątek, 24 października 2008

24.X.2008. Gadżety

/mieszkanie/

17 doba po zabiegu.
Wczorajsze "szaleństwo" z ćwiczeniami nie wyszło na dobre... Radocha z pozornej sprawności została okupiona sporym bólem w całej nodze i jako tako przespaną na proszkach nocą. Dziś już zdecydowanie spokojniej podeszłam do ćwiczeń ;-)
W domu coraz więcej się poruszam. Zrobiłam dziś 2 prania; niestety bez rozwieszania - to póki co, zostawiam bardziej sprawnym w tym mieszkaniu ;-) Małe rzeczy, telefon czy sztućce przenoszę w kieszeniach dresiku, a naczynia i większe potrzebne mi rzeczy przenoszę sobie w reklamówkach. Wracając do mojego codziennego uniformu - tak, jest to dresik. I to nie byle jaki! Mimo, iż mam kilka ulubionych spodni dresowych zdecydowanie chodzę w męskim ;-) Zarekwirowałam go (na szczęście bez protestów) mojemu lubemu. Jest luźny i wygodny, nigdzie nie uwiera a to teraz dla mnie najważniejsze.
Przy okazji domowych ułatwień warto wspomnieć o rzeczach, które zakupiłam przed operacją i porównać, które z nich przydają się w dużym stopniu, po które sięgam rzadko, a których nie używam w ogóle. Tak więc, bardzo dużym wzięciem cieszyły się i nadal są w użytku sprytne majtaski z tasiemkami - tasiemki przyszyte po operowanej stronie dają możliwość regulacji i przede wszystkim swobodnego i samodzielnego ubierania bielizny. Używałam ich już od pierwszego dnia po operacji. Dzięki nim nie krępowałam się w szpitalu przy zmianie opatrunku itd.
Drugim świetnym gadżetem okazał się kupiony na tą okazję stoliczek pod laptop. Mogę swobodnie i w każdej pozycji korzystać z mojego ulubionego urządzenia bez trzymania go bezpośrednio na udach, co teraz byłoby rzecz jasna niemożliwe.
Dalej.. numer 3: podwyższająca podkładka na wc. Sprytne i pomocne szczególnie zaraz po zabiegu, kiedy noga jest jeszcze zupełnie bezwładna a szew boli. Podkładka podwyższa toaletę o jakieś 10 cm i jest banalnie prosta w montażu a przy okazji nawet estetycznie wykonana.
Innym ciekawym i przydającym się elementem mojego wyposażenia jest stoliczek śniadaniowy do łóżka. Z wielkim powodzeniem używałam go szczególnie w szpitalu (podczas mycia się, jedzenia) i w pierwszych dniach w domu. Stoliczek miałam już znacznie wcześniej, nie kupowałam go specjalnie. Bo przecież nie ma nic piękniejszego jak niedzielne, pyszne śniadanie podane wprost do łóżka :)
W łazience używam jeszcze wspominanego we wcześniejszym poście obrotowego hockera. Dzięki niemu szybko i sprawnie wchodzę do mojej mega wysokiej wanny. Przy prysznicu (w wannie) chętnie korzystam w zakupionej ławeczki - wiadomo, na stojąco na jednej nodze trudno o komfortowy prysznic ;-)
Mile widziane są również wygodniutkie i ciepłe skarpetki (od czasu zabiegu pierwszy raz zaczęłam spać w skarpetkach).
Z kolei nigdy nie używałam tzw. chwytaka, którego zadaniem jest podawanie sobie odleglej leżących rzeczy. Czuję się na tyle dobrze, że wolę po coś wstać, ruszyć się z miejsca niż używać chwytaka. Także ten gadżet to akurat zbędny wydatek.
Póki co nic więcej nie nasuwa się na myśl. Jeśli o czymś sobie przypomnę - natychmiast sprostuję.

czwartek, 23 października 2008

23.X.2008. Oooostre ćwiczenia

/mieszkanie/

Ćwiczenia:
1) przywodzenie x 100
2) odwodzenie x 80
3) podnoszenie x 10
Teraz zasłużony odpoczynek. Noga boli. Ale głowa podpowiada, że to bardzo dobrze, bo coś się dzieje ;-) Najtrudniejsze i najboleśniejsze jest podnoszenie ugiętej w kolanie operowanej nogi. Oderwanie jej od podłogi wydaje się nierealne. Po 10 powtórzeniach spocona jak mysz stwierdziłam: na razie dość, bo przedobrzę. Według zaleceń profesora- mam dojść do 1000 powtórzeń dziennie. Haha, na razie to dość odległe ;-)
Wczorajsza kąpiel była.. jakby to dobrze ująć... najwspanialszym momentem od wielu, wielu dni. Pluski w pianie opiłam dwoma lampkami czerwonego winka (według zaleceń profesora :-) ).
Wieczorem (a raczej późną nocą) wydarzyło się coś jeszcze - pierwszy raz odważyłam się położyć na boku! Oczywiście zdrowej nogi. Przekręcanie i układanie na boku owszem, nieco boli, ale jak juz uda się znaleźć odpowiednie ułożenie- można elegancko spać :-) Zdecydowanie polecam!
To naprawdę fantastyczne, że każdy dzień przynosi coś nowego.
Po wczorajszych i dzisiejszych ćwiczeniach jestem obolała, ale pełna nadziei na ekspresowe postępy! Dziś znów przeglądałam mapki alpejskie ;-) Taaaak! Uda się, wierzę, że się uda!
A teraz mała, popołudniowa drzemka. Pchły na noc ;-)

środa, 22 października 2008

22.X.2008. Zdjęcie szwów!

/mieszkanie/ cz.II

Godz. 22.02 --> 15 doba po operacji.
Pozbyłam się szwów! A raczej czarnej żyłki na ryby, która siedziała w mojej pachwinie :) Nic nie bolało :) Wizytę u profesora zdominował nastrój optymizmu i nowości. Pierwszy raz za sprawą własnych mięśni uniosłam zgiętą nogę w kolanie! Zrobiłam to 3 razy. W pozycji siedzącej, na kozetce. Wysiłek był ogromny, ból też niemały, ale udało się!! Udało! Cieszyłam się jak dziecko. Profesor polecił aby nie rozczulać się nad sobą, tylko ćwiczyć, ćwiczyć i normalnie funkcjonować. I racja :) Teraz jestem o wiele odważniejsza, nie czekam aż ktoś mi coś podsunie, poda czy pomoże założyć spodnie. Sama wszytko robię! Po spotkaniu z profesorem jak zwykle pałam energią i mogłabym góry przenosić. Niesamowity człowiek!
Jeszcze dziś rano obawiałam się schodów. Hahha, teraz schody to zwyczajna sprawa. Ku własnemu zdziwieniu zeszłam z drugiego piętra i wsiadłam do samochodu bez odpoczynku- jak to się mówi - na raz. Tak samo weszłam na górę. Nawet nie zorientowałam się kiedy "przeskoczyłam" owe 50 stopni. Profesor pozwolił mi spać na zdrowym boku oraz na brzuchu! Moje marzenie się spałniło :) Cudownie! dziś, zaraz będe to testować! Nareszcie się wyśpię! Równocześnie wskakuję dziś do pełnej piany wanny! Będzie towarzyszyła mi lampka winka i dobra książka- jak za "dawnych czasów", przed operacją ;-)
Ile to radości, ile emocji. Sama nie mogę w to wszystko uwierzyć. To niesamowite, że człowiek potrafi cieszyć się z takich rzeczy. Doceniać, wydawać by się mogło tego rodzaju drobnostki. Ale dla mnie to nie drobnostki :) To wspaniałe kroki do przodu. Dzięki nim czuję się coraz pewniej, zdrowiej, silniej. Od dziś zaczynam już obciążać operowaną nogę. Na razie do 10 kg. Zaraz sparwdzę sobie na wadze ile to dokładnie jest w odczuciu na nodze.
Wiem, że z każdym dniem będzie coraz lepiej. Dziś pewnie noga poboli, a kolano opuchnie, ale co tam! Przestałam się tym przejmować.
No... to..... do wanny!!!

22.X.2008. Krowie cycki

/mieszkanie/ cz.I

Środa.
Dziś jadę zdjąć szwy. Eh.. mam lekkiego stracha ;-) Czy to jest bolesne? Jeszcze lepsze będzie gramolenie się znowu po schodach.. Hahha, już to sobie wyobrażam! Knuję plan w co by tu się ubrać.. to w sumie pierwsze wyjście "na świat" od powrotu ze szpitala. Z jednej strony muszę wskoczyć w coś wygodnego, jakieś luźne spodnie, żeby nic nie uciskało; ale z drugiej chciałabym w końcu założyć na siebie coś innego niż dres :-/ Trzeba zrobić remanent w szafie. Szałową kreacją z eleganckim dodatkiem kul nie zamierzam nikogo powalać na łopatki, ale wyglądać jak normalny człowiek- taaak.. to mile widziane.

Ciekawi mnie okrutnie jak to będzie, kiedy po zdjęciu szwów (heh, górnolotnie powiedziane- u mnie to jedna niteczka), i zagojeniu się na powrót rany będę mogła się normalnie kąpać- w sensie posiedzieć w wannie pełnej piany z książką w łapce. Albo pokuśtykać na basen? Ooo, to byłoby coś! Takie delikatne pomachanie kulaskami w wodzie mogło by mi dobrze zrobić myślę. Trudniej widzę całą część logistyczną w poruszaniu się na basenie i szatni, eh.. :-/ No i najważniejsze pytanie!! Kiedy mogę w końcu położyć się na boku czy też brzuchu! Oh, ten moment będzie sowicie uhonorowany winem :-) Popytam dziś o wszystko profesora.
Dzisiejszy dzień też spędzam sama w domu. Póki co, jest spokojnie i świetnie sobie radzę (skromność to moje drugie imię ;-) ). Trochę piszę, trochę się nudzę, słucham muzyki, rozmawiam ze znajomymi. Przed samym wyjazdem do kliniki zobaczę się z rodzinką- siostrą, szwagrem i małym diabełkiem- dziewięciomiesięczną siostrzenicą :-) Na pewno moja ręka, broda czy ucho zapozna się dziś z jej dwoma zębami ;-) O tak! Takie nowe ząbale nie mogą przecież bezczynnie siedzieć w buzi. Hahha, rewelacja!

Jest jeszcze coś czego nie sposób pominąć. Rewelacje wczorajszej nocy. Taaaak, działo się! Na początek w skrócie powiem tak: UWAGA! krowie cycki - czytaj: gumowe chirurgiczne rękawiczki napełnione wodą, które podkładam w nocy pod pięty - mają termin przydatności tylko 7 dni!! Zdecydowanie nie polecam użytkować ich ani dnia dłużej! ;-) Dlaczego?
Jest noc, całkiem dobrze mi się śpi, nawet nie zwracam większej uwagi na obolały kręgosłup. Godzina 3:10. Czuję nieprzyjemny chłód który dosłownie (nie w przenośni) zalewa mi stopy, łydki, kolana! Owy chłód a raczej woda z jednego z krowich wymionek biegnie po całym łóżku i z szybkością przeznaczoną tylko wodzie wchłania się w moją kołdrę, prześcieradło, piżamę, poszycie materaca... No lepiej być nie może! (jak się później okaże - może, może..). Stajemy na równe nogi, dawaj! zmienianie pościeli, wynoszenie mokrych rzeczy, rozwieszanie po łazience, drugim pokoju. Wycieranie ręcznikami łóżka, podłogi, nas. Po niecałych 20 minutach wszystko wraca do normy. Świeża, a co najważniejsze w tym wypadku- sucha pościel, nowe piżamy; można dalej iść spać. Przymusowy nocny aerobic dał odsapnąć moim już płaskim pewnie jak deska od leżenia plecom, więc jakoś łatwiej zasypiam. Śnią mi się nawet całkiem przyjemne rzeczy. Cudownie, oby tak do rana. Eh..... ale nie tym razem ;-)
Godzina 7:02 - tym razem chłód zdążył pobiec nieco dalej, ogarnął nawet pupę i plecy! Tak, tak! Chciałam kąpieli to mam! I to jaką! - we własnym łóżku :) Otóż drugi z moich jak je nazywam krowich wymionek wziął przykład z pierwszego. Zastanawiał się nad tym aż 4 godziny, aż w końcu stwierdzając, że nie będzie mi dłużej ułatwiał życia popełnił seppuku czy jak kto woli harakiri. I znów powtórka z rozrywki. Zmiana pościeli i już znacznie większa kombinacja na czym będziemy spali, bo tym razem materacowi też się oberwało. Cały nocny cyrk - tu mam na myśli szalone suszenie - w większości obserwowałam z bezpiecznego i suchego miejsca w łazience. No bo zasadniczo, cóż mogłam pomóc z moimi kulasami :-) Ale wygraliśmy! Może i poszły w ruch wszystkie wolne ręczniki, koce i pościele, ale złe gumowe rękawiczki zostały zdegradowane i odesłane na wieczne wygnanie ;-)
Za to jakie później było spanie! Prawie do południa ;-)

Ps. Sierściuch sąsiadów zniknął! Może czytali ostatniego posta......? ;-)

poniedziałek, 20 października 2008

20.X.2008. Sierściuch

/mieszkanie/

13 doba po osteotomii Ganza.
Poniedziałek zaczął się od wielkiego przeciągania w łóżku. Tak się przeciągałam, tak cieszyłam wyspaną nocą, tak wariowałam aż przez przypadek i nieuwagę napięłam wszystkie mięśnie w chorej nodze (!) Ku wielkiemu zdziwieniu- nie poczułam bólu. Nic. Drugi raz zrobiłam to już świadomie i dużo wolniej. Także nic! Nie wiem co sądzić po takim teście.. dobrze? Źle?
Dziś radzę sobie niemal jak "Kevin sam w domu" :-) Pierwszy dzień jestem sama w domu. Na razie wszystko idzie zgodnie z planem. Mam przygotowany pełen termos herbaty, wodę w zasięgu ręki, rano dostałam pyszne i pożywne śniadanko- domowy chlebek (tak, tak, pieczony
własnoręcznie w mieszkaniu) z bieluchem + dżem truskawkowy (także domowy). Eh! No po takim śniadaniu to nie może być inaczej niż bosko! :D
Wczoraj na myśl o tym, że zostanę w domu sama bałam się najbardziej o to, co zrobię jeśli (tfu tfu) nie daj boże wypadnie mi z ręki kula. Przecież sama jej nie podniosę... Hm.. kombinowałam co zrobić w takiej sytuacji. Na razie nie opatentowałam, żadnego sposobu. Oby nigdy nie był mi potrzebny!!
Byłam już dzisiaj na swoim spacerniaku - czytaj: balkon z widokiem na inne betonowe bloki. Kurtka, buty i świeże powietrze. Ach! Milutko. Na trawniku z mieszkania na przeciwko coś wyjątkowo mnie zaintrygowało. Widziałam to już 2 dni temu. Byłam pewna że to włochaty biały pies (albo gigantyczny kot pers) leży na trawie u sąsiadów. Ale dziś znowu tam leży! Dokładnie w tej samej pozycji! Matko! Albo moje oczy sprawiają mi psikusa, albo faktycznie widzę sierściucha. Wystaje nawet ogon! Jak mogli tak zostawić biednego zwierzaka...? A może on nie żyje....? :-/
Ugh.... Trzeba to sprawdzić! Lornetka! Po chwili kręcę pokrętłem szukając ostrości. Jest! Robię coraz większe oczy, zastanawiam się... wygląda jak kot... wieeeeeelki kocur, ale.... coś jest nie tak.. te uszy są brązowe i dziwne, nie bardzo wiem czy to na pewno głowa..? Hahhahaha, i wszystko jasne! To wielka pluszowa zabawka! Jakiś biały lew czy mamut z długą sierścią! Hihihi, dochodzenie zakończone. Sprawa zamknięta. No cóż, może nie do końca rozumiem zamiary moich sąsiadów z naprzeciwka, ale kto wie, może "mamutolew" ma jakieś głębsze przesłanie ;-)


foto by net

Dobrze, a teraz krótka relacja w wczorajszego dnia bo był obfity w zajęcia i warto o tym wspomnieć.
Wczoraj, prócz opisanych w poście wyżej wydarzeń uskuteczniłam swoje pierwsze prasowanie :) Oczywiście na siedząco. Później miałam jeszcze przyjemność obrać ziemniaczki do obiadu i jabłka na sok. Pokręciłam się nieco więcej po mieszkaniu niż zwykle. Byłam baaardzo zadowolona, że mogę zrobić coś pożytecznego dla świata ;-) Jednak wszystkie te czynności dały o sobie znać wieczorem. Skończyło się na tym że koło 23 wzięłam procha :-/
Dziś przez dłuższą chwilę zastanawiałam się, jak to działa, jak to możliwe że udaje mi się przespać całą noc na wznak. Przecież człowiek śpiąc nieświadomie wykonuje ruchy, kręci się, przesuwa z boku na bok. Dlaczego ja zasypiam i budzę w tej samej pozycji? Czy aż tak mocno pilnuję się podczas snu? Zmuszam do tej jakże niewdzięcznej pozycji? To dziwne, że normalnie, zawsze kręcę się podczas snu wielokrotnie zmieniając ułożenie, a ter
az potrafię spać na kłodę.
Na dworze piękne słońce. Właśnie miałam "łączność" z Otwockiem. Moje koleżanki z sali
operowane w poniedziałek i wtorek powoli pakują walizki i wracają do domu :) Świetnie, wszystko pozytywnie. Cieszę się razem z nimi. Oby tak dalej!
Przede mną kolejne wyzwanie - głód powoli kieruje moje myśli ku lodówce ;-) Taaak, czas żeby coś schrupać. Ale najpierw muszę sobie to sama przygotować. Jeszcze nie wiem czy pójdę na łatwiznę czy wysilę się i spróbuję zrobić coś co będzie przypominało ciepły obiad :)

niedziela, 19 października 2008

19.X.2008. Pierwszy prysznic

/mieszkanie/

Całkiem sympatyczna niedziela.
No to wypada opisać jak minęła wczorajsza pierwszy domowy prysznic. Niewymownie cieszę się, że udało się ją zrealizować :-) Cudownie jest siedzieć bez końca pod strugami gorącej wody. Najpierw oczywiście dokładnie okleiłam opatrunek (folia spożywcza). Ze wszystkich stron zakleiłam plastrem. Do wanny (jest wyjątkowo głęboka) weszła za pomocą wysokiego obrotowego krzesła tzw. hockera, którego używam w kuchni, żeby nie stać przy piecu tylko wygodnie gotować siedząc. Krzesło okazało się stworzone do tego abym usiąść przy brzegu wanny, po czym (z pomocą drugiej osoby oczywiście) przekręcić się na nim nad wannę, najpierw sama wstawiłam do niej zdrową nogę, później włożono mi chorą (non
stop w podparciu). Kiedy obie nogi były w środku na dnie, wstałam trzymając się rusztowania prysznica na ścianie (wiadomo- na zdrowej nodze). Wystarczyło już tylko podsunąć specjalnie na tą okazję zakupioną ławeczkę do kąpieli (allegro, sklepy rehabilitacyjne) i już :) Takim oto sposobem wgramoliłam się do wanny, pięknie wyprysznicowałam na siedząco i w posobny sposób z niej wyszłam. Misja zakończona powodzeniem! Fakt, że kosztowało mnie to troszkę wysiłku a wieczorem kolano jakby bardziej spuchło. Ale warto, naprawdę było warto.


foto by net

Naturalnie po kąpieli trzeba było zmienić opatrunek. Wiadomo, że wszędobylska woda mimo zabezpieczenia zmoczyła plaster i zawilgotniła odrobinę opatrunek. Zresztą zmiana była jak najbardziej potrzebna. Nareszcie odsapnęła nieco skóra, która tyle czasu tłamszona była pod plastrami. Biedaczka była tak pomarszczona i pofalowana jak falbanka u spódnicy. Szew ładny, w delikatnym dotyku zupełnie nie bolący. No to super. Wygląda na to, że wszystko przebiega pomyślnie.
Nie wiem już czy pisałam wcześniej czy się powtórzę, ale mój szew jest elegancką kreseczką, nie ma na nim poprzecznych kresek z nici. Cała żyłka trzymająca go biegnie wewnątrz a tylko na końcach widać dwa supełki. To mój pierwszy w życiu szew, także stał się przedmiotem dokładnych obserwacji ;-) Jestem pewna, że po wygojeniu pozostanie po miejscu cięcia zgrabna linia. Lekarz, który mnie zszywał (niestety nie wiem który) wykonał naprawdę piękną robotę :-)
Cóż dodać? Po krótkim podsumowaniu w 12 dobie po operacji muszę szczerze powiedzieć, że powinnam być zadowolona. Z dnia na dzień czuję się lepiej, podczas codziennych ćwiczeń (zestaw 3 ćwiczeń otrzymanych w instrukcji od szpitalnego rehabilitanta tuż przed wyjściem) widzę coraz większy zakres ruchu w biodrze, szczególnie przy odwodzeniu. Nie biorę już leków przeciwbólowych, za to chętnie,według zaleceń profesora piję 1-2 lampki dobrego czerwoneg
o wina :). W sumie od powrotu ze szpitala mój wynik spożytych tabletek przeciwbólowych to: 3 x tramal oraz 2 x nurofen. Tramal brałam wieczorem w pierwszych 2 dobach pobytu w domu (to pewnie efekt wgramolenia się na drugie piętro) a nurofen po ćwiczeniach, kiedy szew jeszcze nie był tak rozciągnięty i bolał (podczas ćwiczeń się uelastycznia) oraz z powodu bólu kręgosłupa. Także, zważywszy, że w biodrze mam przecięte 3 kości zespolone ze sobą śrubami, ból naprawdę nie jest straszny, wszystko do opanowania. Ból nie jest uciążliwy, nie jest niepokojący z powodu swojego natężenia; raczej jest męczący z powodu swojej upierdliwości ;-) i takiej tępej jednostajnej informacji wysyłanej do mózgu, że coś tam jednak w tym biodrze się dzieje, coś się zmieniło.
A teraz kilka informacji na gorąco z frontu czyli prosto z oddziału IB w szpitalu.
W miniony czwartek przyjęto bardzo dużo nowych osób, szczególnie pań, stąd ruch na oddziale znacznie się zagęścił. Dla niektórych przyjętych nie starczyło już łóżek, dlatego pojechali do domu na przepustki. Zaskoczeniem była dla mnie wiadomość, że biodra operują także na oddziałowej sali operacyjnej (tam gdzie z reguły operowane są kolana), na dole, a nie tak jak ja byłam operowana na 3 (chyba) piętrze. Hm.. ewidentnym minusem operacji na oddziale jest brak spokojnego pobytu na ojomie w małych salkach i obecności morfiny w żyłach...niestety. Delikwent od razu "po" wędruje na swoje łóżko na sali ogólnej. Ta praktyka spowodowana jest pewnie sporą ilością zaplanowanych zabiegów; być może terminy gonią więc operują gdzie jest miejsce. Ale jak pisałam wcześniej opieka lekarska i pielęgniarska naprawdę jest na piątkę, także nie ma się czym martwić :)

sobota, 18 października 2008

18.X.2008. Obserwacyjnie

/mieszkanie/

Sobota.
Dziś będzie nieco bardziej technicznie. Mija 11 doba po Ganzu. Samopoczucie - na 4 z plusem. Ból w biodrze w skali 1-10 na 4. Opuchlizna kolana - umiarkowana. Chęć wyjścia z domu - duuuża :-)
Oglądam sobie swoją fotkę RTG po zabiegu. Mam 3 piękne śrubki. Jedna liczy sobie 10 cm, druga 7 a trzecia coś koło 6 cm. Nawet okiem laika widać sporą różnicę w zdjęciu z przed i po operacji. Można zauważyć jak 3 k
ości są przecięte, a przesunięcie ich spowodowało przestrzeń międzykostną, która teraz musi się zalać. Pewnie potrwa to dłużej niż myślę- do całkowitego odbudowania kości. Zastanawiam się jak to wszystko tam w środku działa... Czy coś się rusza? Przemieszcza? Jak te śrubki są wkręcone? Domyślam się, że to co wywiercili z kości zeby wkręcić w te miejsca śruby, te opiłki, mówiąc kolokwialnie - "wrzucili" później zapewne w powstałe przestrzenie między przeciętymi kośćmi. Dzięki temu proces kostnienia zapewne przebiegnie szybciej a kości wchłoną te fragmenty. Tak to sobie po chłopsku tłumaczę, choć żaden ze mnie znawca medycyny ;-) Żeby pomóc kościom zakupiłam też w aptece gadżety, które wspomagają procesy przebudowy tkanki kostnej - tabletki Ossopan. Ponoć - jak ktoś mi powiedział - kości zrastają się w oczach ;-)
Poniżej zamieszczam link do moich dwóch fotek RTG - p
ierwszej sprzed operacji, drugiej zaraz po. Wyraźnie widać różnice (także usunięte fragmenty zrostów kostnych znad główki kości biodrowej). Widać też, że lewe bioderko także nie jest w wymarzonej kondycji.. Fotki zamieszczam dla wszystkich którzy jak ja kiedyś nie widzieli innych zdjęć RTG niż swoje i nie mieli porównania:

1)
RTG przed operacją




2)
RTG po osteotomii okołopanewkowej

fotos Szpital Kliniczny im. A. Grucy w Otwocku

Ok. Na dziś tyle z relacji. Dziś będę jeszcze pierwszy raz testować moją wannę, tzn. pierwszy po zabiegu. Do tej pory w szpitalu brałam prysznic na krzesełku a w domu myłam się jak kicia w misce- w głównej mierze ze względu na opatrunek; obawiałam się też trochę wejścia i wyjścia z niej. Ale dziś rano opatentowałam sposób. Jeśli się sprawdzi a misja powiedzie - niebawem zdam raport ;-)

środa, 15 października 2008

15.X.2008. 8 doba po

/mieszkanie/

Środa. 8 doba po osteotomii Ganza.
Dzisiejsza noc była dużo lepsza. Przespałam ją spokojniej i prawie w całości. Rano kręgosłup pękał a nogi i pośladki były scierpnięte, ale też mam na to sposób! Delikatne oklepywanie spirytusem kamforowym. Pomaga i przynosi pewną ulgę. Dziś wymoczyłam sobie stopy w misce z wodą i solą - pięty też nieco odżyły.
Niestety moje kolano dalej puchnie, szczególnie po siedzeniu i chodzeniu. Wiadomo, chodzenia jest niewiele- tym bardziej, że mieszkanie liczy sobie aż 40 metrów ;-) ; tyle co do łazienki i z sypialni do pokoju. Co do pozycji ułożenia - raz siedzę, raz leże, raz pół na pół. Wszystko trzeba zmieniać bo cierpnie.
Dziś zmieniałam opatrunek. Szew jest ładny, widać, że się goi, czyściutki. Nic się z nim niepokojącego nie dzieje. To cieszy. Czasem jest wrażenie, że szew ciągnie, czy szczypie, wokół niego robi się jakby gorąco. Zrobiłam nawet kilka fotek ;-) Hah, będzie na pamiątkę, albo dla późniejszego porównana z lewą nogą. Na razie myśl o tym, że czeka mnie jeszcze remoncik lewego biodra jest daleka jak odległa galaktyka. Od razu po operacji mówiłam sobie w duchu ze chyba się na nią nie zdecyduję. Ale to było na gorąco. Teraz - staram się o tym nie myśleć. Najważniejsze, to aby prawa noga wróciła do formy. Czas bardzo mi się dłuży i mam wrażenie ze minął już miesiąc od zabiegu..
Ale już od dziś planuję marcowy wyjazd na narty! Na pewno będę już na tyle sprawna, żeby choć trochę nacieszyć się dwoma deskami. Już przeglądam mapki i regiony które mnie interesują, może tym razem coś nowego? jakieś nowe miejsce? albo odwiedzimy stare dobre, sprawdzone miejscówki. Cel. To podstawa. Kiedy się go ma - szybciej wraca się do zdrowia, pokonuje trudności. To motor który napędza do działania

wtorek, 14 października 2008

14.X.2008. Marudząco

/mieszkanie/

Piszę z poślizgiem. W szpitalu (mimo, że jestem maniakiem klawiatury ;-) ) nie miałam ani ochoty ani jakoś siły aby pisać. Teraz kiedy jestem już w domu, jest spokojniej, mam więcej czasu mogę pisać bez przeszkód. Jest jednak tyle spraw, rzeczy do zrobienia, że i tak mam opóźnienie w pisaniu :-)
Pierwsza noc w domu, we własnym łóżku nie należała do spokojnych i wymarzonych. Plecy, pośladki, pięty wszystko obolałe. W piętach jest odczucie jakby były ponacinane żyletkami- naturalnie wizualnie nic na nich nie widać. To od ciągłego leżenia i opierania się na nich. W szpitalu miałam na to świetny sposób, postanowiłam powielić go w domu. Pod obolałe pięty kładę gumowe rękawiczki chirurgiczne napełnione zimną wodą. Mmmmm.., od razu robi się bosko ;-) Gorzej jest z opanowaniem bólu kręgosłupa, który aż krzyczy błagając żeby dać mu trochę oddechu. Jest takie jedno kluczowe marzenie: położyć się na boku, ewentualnie brzuchu. Ma się wrażenie, że to całkiem osiągalne i nawet by nie bolało. Niestety, pozostanie w sferze marzeń jeszcze jakiś czas.. :-(
Po tych wczorajszych schodach jestem wykończona. Gorzej chodzę, kolano chorej nogi spuchło.. Pomagają zimne okłady (w aptece można kupić takie żelowe, do wielokrotnego użytku).
Dziś odwiedziny rodziny :)
Ach! Na pewno dzięki nim zapomnę o tych niedogodnościach.
Idę na obiadek. Mniam!

poniedziałek, 13 października 2008

13.X.2008. Home, sweet home

/mieszkanie/

Ok. godz. 14.00
Pokonuję 2 piętra w moim bloku. Mama idzie razem ze mną dzierżąc w ręku składane krzesełko. Podczas pokonywania tych 50 naprawdę męczących schodów siadam sobie na nie kiedy ręce, albo lewa (zdrowa) noga dają znać Stop.
Jest. Moje drzwi. Wchodzę, nareszcie, wokoło czuję znajomy miły zapach mieszkania i ukochanego mężczyzny.
Cudownie :-)
Padam zmęczona jak mucha.
Słodkich snów. Obie z mamą zasypiamy ze zmęczenia i emocji. To był tydzień!
Home, sweet home :-)


foto by net

13.X.2008. Impossible is nothing

/Szpital im. prof. A. Grucy Otwock/

Poniedziałek! 8.15 Obchód.
Ja - wykąpana (w misce wody ;-) ), z lekko wytuszowanymi oczkami (optycznie dodałam sobie zdrowia), uczesana, podekscytowana czekam.
Komplet lekarzy z profesorem na czele wpada na salę. Kiedy przychodzi mój moment jak ostatni chwalipięta recytuję o tym jak byłam już na schodach i świetnie się czuję :-]
Poproszono abym pokazała jak się poruszam. Jak nigdy ochoczo i zgrabnie wyszłam bez niczyjej pomocy z łóżka, przeszłam na bosaczka kilka kroczków, żwawo wracam, zatrzymuję się z uśmiechem od ucha do ucha przed profesorem. Profesor zadowolony, (reszta "komisji" chyba też). Robi w powietrzu krzyż i mówi to na co przez cały tydzień czekałam: "Ok, do domu dziecko ". Hhahhahahah! Udało się! Z niedowierzaniem zapytałam czy dziś. Tak, dziś! Pełnia szczęścia! Nawet nie musiałam pokazywać mojego fikania po schodach! Na powrót równie sprawnie, dość szybko i co najważniejsze sama wpełzam do łóżka, uśmiech na twarzy już niemal, że dookoła głowy. Profesor przy okazji mojego marszu przez salę zauważył, że zaczynam nieco obciążać operowaną nogę i że mięsień czworogłowy ładnie się napina. Wszystko wskazywało na to że jest świetnie :-)
Potem poleciało już z górki. Pakowanie, radocha, pakowanie, bieganie po wypisy i fotki RTG (to mama) - przy okazji, fotki są odpłatne, za za swój obszerny komplecik + wydruki na kartkach zapłaciłam 88 zł. Dalej, radocha, szybkie śniadanie, spacerek do gabinetu profesora gdzie podziękowałam mu za opiekę i dobre serducho; profesor pokazał mi moje RTG po remoncie, dokładnie opowiedział co się zmieniło w biodrze, co gdzie zostało przecięte, jak ześrubowane, jaka to była duża ingerencja w mój własny staw. Usłyszałam bardzo radosną wiadomość, że moje świeżo wyremontowane bioderko prawdopodobnie wytrzyma już do końca życia :-) Ach! Jak pięknie! Umówiłam się też na ściąganie szwów za tydzień z małym hakiem. Kochany profesor :-) Skąd w nim tyle ciepła i pasji? Ach. Wracam do domu :-)
Żegnam się z koleżankami na sali, z siostrami, wciskam w samochód (jadę z przodu, nie jest może bosko, ale w końcu jadę!!). W eleganckim słoneczku opuszczam parking szpitala, Otwock, wracam do mojego mieszkanka.

niedziela, 12 października 2008

12.X.2008. Misja schody

/Szpital im. prof. A. Grucy Otwock/

Niedziela, ciąg dalszy weekendu. Zaczęła się leniwie i spokojnie jak na szpitalne życie :-)
Po - można powiedzieć - koszmarnej i nieprzespanej do pewnego momentu nocy (niestety z powodu bólu), wieczornymi łzami wlanymi w poduchę, ranek wydaje się być najpiękniejszym wydarzeniem.
Wymarzona pogoda! Aż chce się pobiec do lasu na grzyby. Zresztą jest ich tu mnóstwo. Co rusz widzę siostrę albo panią salową niosącą w siatce grzyby - zbierają je tuż pod tarasem przy okazji wynoszenia śmieci itp. Niesamowite. Pisałam już pewnie, że cały szpital otoczony jest pięknym i kolorowym lasem. Sale na których leżą chorzy mają ogrooooomne okna, w zasadzie cała śc
iana to szereg okien za którymi już tylko drzewa. Często pod okna przychodzą lokalne psiaki i przyszpitalne kociaki w oczekiwaniu na kromkę chleba z kolacji czy kiełbaskę z obiadu. Czasem taki kociak siada na parapecie, tuż przy Twoim łóżku i patrzy się, wpatruje, świdruje tymi swoimi nieprzeniknionymi oczyma. Obecność zwierzaków, choć często pewnie bezdomnych i głodnych mimo wszystko cieszy jakoś człowieka.
Dziś wszyscy mają tłumy gości. No, w końcu niedziela! Dzień wolny od pracy :-) Mnie też
odwiedzili znajomi, rodzina. Przyjemny dzień. Ale to jeszcze nie wszystko!!
Najlepsze przed nami!
A mianowicie...
Już rano, po otwarciu oczu tylko jedno hasło skakało mi w głowie: schody! schody! schody! schody! schody! schody! schody! schody! schody! schody! schody! schody! schody! schody!
No i trochę (a nawet bardzo) na dzikusa, mimo, iż w weekend nie ma rehabilitanta który uczy i pomaga w chodzeniu, poczłapałam w miłym towarzystwie mojej kochanej mamy oraz poznanej w szpitalu Marty w stronę poczekalni gdzie kręto w górę wędrowały najbliższe oddziałowi schody. Po raz chyba setny przypomniało mi się zdanie profesora, który odpowiadając na moje pytanie po "jakim czasie wychodzi się do domu?" powiedział: "kiedy zaliczy się schody". Skoro tak ma być, ok, będą i schody :-)

Najpierw rozpracowałam je wzrokowo ;-) Usiadłam na przeciwko, na tych twardych i niewygodnych "lotniskowych" krzesełkach i jakieś 15 minut kontemplowałam i zbierałam siły w sobie kombinując jak się do tego zabrać. Po ostatnich telefonicznych konsultacjach ;-) z moją niezawodną siostrą (studiuje rehabilitację) wzięłam kulaski pod pachy i dawaj na schody. No i udało się! Weszłam na 8 schodków, zeszłam i cieszyłam się jak dzieciak, że plan się powiódł. Fakt, zmęczenie było duże. Pot ciekł po pleckach. Zaraz potem sprawiłam sobie jeszcze (naturalnie z pomocą mojej mamy) cudowny prysznic z myciem włosów. Tego mi było trzeba! Cel osiągnięty. Teraz nie pozostało mi nic więcej jak pokazać to samo jutro przed profesorem i zasuwam do wytęsknionego domu!
Jestem pełna optymizmu. Moje zdeterminowanie na wypis ze szpitala już jutro
jest tak duże, że nie może być inaczej. Choć koleżanki z sali nieco wątpią w taki szybki powrót, ja osssstro przytakuję.
Dopiero późnym wieczorem zatliła się gdzieś głęboko obawa.. a co jeśli nie wypuszczą? Albo jeśli nie dam rady tak dobrze jak dziś przejść tych schodów?, albo jeśli dostanę gorączki?
Ok, nadszedł czas mierzenia temperatury. Siostra strzela z maszynerii przypominającej rewolwerek w moje czoło, a masz! jest podwyższona! 37,9 ! Nie jest dobrze. Tłumaczę to sobie gorąca kąpielą i długim chodzeniem, przecież to normalne - wmawiam sobie.
Grunt to jutro wstać i ruszyć z kopyta. Jutro mój wielki dzień! Profesor wraca z wyjazdu, muszę pokazać, że czas na powrót w domowe pielesze.
Z tą myślą zasypiam... w odgłosach chrapania... (nie swojego, żeby było jasne :-) )


foto by net

sobota, 11 października 2008

11.X.2008. Wielkie zamiary

/Szpital im. prof. A. Grucy Otwock/

Sobota. Czwarta doba po operacji.
Z rana jako skowronek "wyskoczyłam" z łóżka. Podniecona wczorajszym chodzeniem, prysznicem i dobrym samopoczuciem zachłannie i zwyczajnie chciałam więcej i szybciej. W drodze powrotnej z wc spotkałam na korytarzu dyżurującego w tym dniu lekarza. Krótka rozmowa o tym, ze całkiem dobrze już sobie radzę, małe pytanie z mojej strony odnośnie ułożenia stopy podczas ruchu.. robi mi się.. dziwnie.. coraz cieplej, ciepło wędruje od stóp w górę, bardzo szybko, narasta, obejmuje już klatkę i ręce. Robię się mokra od potu, jednocześnie twarz (z relacji świadków) mam bladą jak kartka papieru. Coraz trudniej oddychać. Przepraszam doktora i mówię, że muszę na chwilkę usiąść. W pobliżu na korytarzu jest łóżko. Jego reakcja jest natychmiastowa. "Wrzuca" mnie na łóżko, wznosi nogi do góry, jednocześnie salowa, moja mama albo pielęgniarka (nie wiem kto) opuszcza mi głowę w dół, siostra mierzy ciśnienie. Jest w normie. Odpoczywam jeszcze kilka dobrych minut. Wcześniej nic nie wskazywało na to że mogę zasłabnąć, cała sytuacja rozegrała się niezwykle szybko. Nic złego się nie stało. Ale byłam wdzięczna, że nie stałam w tym momencie na korytarzu sama. Gdyby tak było, hm.. nie wiem, mogłoby być kiepsko.
Uff, resztę dnia w zasadzie spędzam w łóżku. Zdecydowanie czuję się gorzej niż wczoraj. Jestem słabsza, szybciej się męczę. Cóż, bywa, widać gorszy dzień. Albo wczoraj trochę się przeforsowałam. Eh, a takie miałam duże plany. Marzenia o schodach :-) Nie dziś, jeszcze nie dziś...
..ale może jutro! :-)

piątek, 10 października 2008

10.X.2008. Na równe nogi!

/Szpital im. prof. A. Grucy Otwock/

Piątek.
Pionizacja.
Po całym dniu leżenia w środę jak kłoda, w czwartek zwlókł mnie z łóżka
rehabilitant i zrobiłam swoje dwa pierwsze kroki. Eh, jak dziecko, uczyłam się chodzić od zera... Świat z perspektywy pionowej jest cudowny. Nigdy nie spodziewałam się, ze wstanie z łóżka sprawi mi kiedyś taką radość. Plecy, pośladki, nogi - wszystko odżyło. Krew znowu zaczęła krążyć. Wstałam dosłownie na momencik, z nadzieją, że kolejny dzień będzie bardziej owocny.
I był :-) Dziś nie tylko zrobiłam dwa kroki ale z dziką radością maszerowałam (to duże uproszczenie;-) )do toalety a później wzięłam pierwszą upragnioną kąpiel pod prysznicem - ostatnia była w poniedziałek. Po tych wygibasach padłam jak mucha. Organizm męczy się niezwykle szybko. Dodatkowo łóżko zabiera jakby ostatnie skrawki sił. Ale jest dobrze, morfologia stopniowo rośnie. Myślę tylko o tym aby było jeszcze lepiej, i żeby w końcu choć trochę przestało boleć.
Najgorsze są noce, zasypianie to prawdziwe wyzwanie, bez środków nasennych ciężko zapaść w sen, szczególnie gdy ktoś na drugim końcu sali chrapie nie do opisania...
Cudownym wynalazkiem okazuje się o materiałowa opaska na oczy, bez niej w nocy ani rusz. Także wieczorami noga zaczyna dawać koncert. Na wszystkie możliwe sposoby przypomina o tym, że miała remoncik. Dziwnym i w sumie niekomfortowym jest to, że po Ganzu szew biegnie do góry w stronę brzucha, co daje efekt "szarpania flaczków". Szczery śmiech, szloch, kichanie, kaszlenie - ojjjj, nie polecam. Wczoraj zakrztusiłam się herbatą i na własnej skórze ze łzami w oczach przekonałam się jak szew "ciągnie".
Jutro weekend. Bez obchodu lekarzy, liczę na dłuższe spanie (zwykle pobudka jest o 6) i jakiś większy luz ;-) Mam też wielką ochotę na dłuższy spacer i może przymiarkę do schodów. Tak, schody są kluczowym elementem. Pokonanie ich zgrabnie niemalże gwarantuje bilecik powrotny do domu. Eh, te schody chyba mi się dzisiaj przyśnią. Wyobrażam sobie jak z gracją je pokonuję, jeden za drugim, i dalej, i wyżej. Hihiih, o jakich to przyziemnych sprawach myśli leżący człowiek skazany na łóżko i basenik ;-) Tak, o baseniku jeszcze nie pisałam, ale jest nieodłącznym przyjacielem czuwającym przy łóżku. Na początku jego obecność jak i konieczność użytkowania (ale to tylko 2 pierwsze razy) mrozi krew w żyłach ;-) Później jest już przedmiotem żartów i swobodnej rozmowy na sali.
Wszystko da się przetrwać i do wszystkiego przyzwyczaić. Tylko uszy do góry! Dobre nastawianie to podstawa.
Ok, no to ciach 2 x tramal i pod kołderkę.

czwartek, 9 października 2008

09.X.2008 Pod skalpelem..

/Szpital im. prof. A. Grucy Otwock/

Na stół operacyjny położyłam się we wtorek 07.10 br. ok. godz. 12.00. Od godz. 8 czekałam na bloku operacyjnym na przydzielonym mi łóżku. Z mojej sali mogłam zabrać tylko wodę do picia, nic więcej. Byłam wygłodzona i wystraszona (nie jadłam już od godz. 16 dnia poprzedniego, i nie piłam od północy).
Najtrudniejsze jest bezczynne czekanie.
Czekanie na to, co wprowadza w stan, który trudno jest opisać. To zdecydowanie najtrudniejszy moment, analizujesz, czy zostać czy wyjść przez drzwi i nie wracać. Serio... bez przesady. Takie były moje myśli, ale każdy przeżywa to na swój sposób. Mnie trzymała nam na miejscu jedna myśl, a raczej porównanie: jeśli stąd wyjdę – pojeżdżę na nartach jeszcze tylko jakieś 2 sezony a później już nic; natomiast jeśli zdołam przetrwać, opanować się i przejść przez to wszystko – pewnie nie pojeżdżę na deskach w ciągu 2 najbliższych lat, ale będę mogła jeździć później przez całą resztę życia.. To dość dobra motywacja – zostałam.
Niewyobrażalne jak chore i absurdalne jest myślenie człowieka w takiej chwili. Zacierają się proporcje, zmieniają wartości, świat, cała reszta poza tą chwilą przestaje istnieć i mieć znaczenie. Całe ciało i umysł opanowuje przejmujący do ostatniej szarej komórki strach.
Kiedy przyszedł na mnie czas (nie dało się przewidzieć, ani podpytać nikogo, która to będzie godzina) poszłam ostatni raz do wc, zdjęłam piżamę i położyłam się na łóżko, którym zawieziono mnie na salę operacyjną piętro wyżej.
Lekarz anestezjolog był przemiłym człowiekiem, opowiadał mi po kolei co będziemy robić. Dał środek, który w jakiś sposób mnie wyluzował. Później na siedząco podał mi znieczulenie do kręgosłupa, którego nie czułam w ogóle.
Strach powolutku zaczął przechodzić w swego rodzaju obojętność i zrozumienie dla sytuacji. Zostałam przykryta zielonym prześcieradłem a od pasa postawiono poprzeczkę, przez którą nie widziałam co dalej się dzieje.
W międzyczasie równie sympatyczna jak lekarz kobieta podczepiła mi cewnik. Tak samo, nie czułam bólu, nawet nie zorientowałam się kiedy było po wszystkim. A co potem? Później jak kamień w wodę – zasnęłam. Nic już nie czułam, nic nie pamiętam.
Obudziłam się jakieś niecałe 2 godziny później na tym samym stole operacyjnym. Zdezorientowana, nade mną był ten sam lekarz anestezjolog :-)
Ja wciąż myślałam, że to dopiero początek, że operacja się jeszcze nie zaczęła. Dobrotliwy lekarz powiedział, że wszystko ok, jestem już „gotowa” i wracam na salę pooperacyjną. Dopiero tam zobaczyłam profesora. Podszedł i powiedział: „Masz twarde kości jak góralka! Wszystko jest dobrze, poszło gładko i elegancko.” Wspomniał, że przy okazji wyciął mi narośl na operowanym biodrze.
Byłam oszołomiona, zaskoczona, że to już po wszystkim. Ma moment siostry wpuściły do mnie moją zatroskaną mamę. Cieszyła się, że wszystko poszło zgodnie z planem, wyściskała z wdzięczności
profesora. Potem był już tylko odpoczynek, co jakiś czas morfinka w ramię, doglądanie przez siostry. Po sprawdzeniu mojej morfologii lekarz zdecydował żeby podać mi moje zabezpieczone wcześniej w lodówce dwa woreczki krwi. Podczas zabiegu straciłam podobno niewiele krwi, ale dodatkowe jednostki były jak najbardziej przydatne.
Jak było zaraz „po”? Hm... na pewno nie łatwo, morfina znacznie ułatwiała cały pobyt na pooperacyjnej (bez niej byłoby krucho). Ale wszystko jest do przeżycia :)
Ciąg dalszy nastąpi :)

wtorek, 7 października 2008

07.X.2008 TEN dzień - osteotomia

/Szpital im. prof. A. Grucy Otwock/

5.50
Pobudka o godzinie, która zwykle jest dla mnie środkiem nocy zaczęła się koszmarnie. Za oknem było jeszcze ciemno. Ten kluczowy dzień zapoczątkowało zabandażowanie moich obydwu nóg od kostek powyżej kolan. Nie wiem czemu ma to służyć, ale taka praktyka jest tu powszechna. Później sprawdzanie zatok, ogólna toaleta wszystkich Pań na sali. Jest nas razem 8. Sporo, jak dla mnie zbyt wiele, bo niestety nie można liczyć nawet na odrobinkę prywatności. Być może później okaże się to jakąś zaletą, kiedy po zabiegu będę mogła zabić czas rozmową.. Właśnie.. zabieg... To słowo już od wczoraj widnieje na mojej karcie pacjenta przyczepione na pomarańczowej wizytówce jak znak drogowy. Są już nerwy, duże nerwy. Świadomość, że to dziś zmieni się tak wiele w moim życiu nie daje już spać, ani racjonalnie myśleć. Najbardziej przeraża myśl późniejszej nieporadności, ułomności i zależności od innych osób. Sam ból, tzn. świadomość, że on później będzie nie jest taka dokuczliwa, może dlatego ze wciąż nienamacalna.

Jest już jasno, drzewa za oknami a przede wszystkim uporczywe wpatrywanie się w nie daje jakiś efekt wyciszenia, przynajmniej jest jakiś sposób.. Na sali jest ze mną dziewczyna, która dziś tak jak ja będzie miała osteotomię Ganza. Idzie trzecia w kolejce, czyli po mnie. Ja kładę się na stół jako druga.

07.55
Właśnie odbył się obchód. Szerokie grono lekarzy, pielęgniarki, oddziałowa. Rozmowa krótka i na temat. Profesor zrobił mi długopisem krzyżyk na moim prawym biodrze- tak, żeby anestezjolog wiedział, która noga idzie pod skalpel. Eh... nerwy.
Biegnę, już każą mi iść na górę (jak to określiła pani salowa) na blok operacyjny. Czemu tak szybko? Boże... strach mnie pożera. Jest nie do opisania. Pierwszy raz doświadczam czegoś takiego. Rzucam wszystko i idę, jak skazaniec - przynajmniej taką mam minę.. Czemu tu jestem? Dlaczego? Czy to na pewno dobry pomysł...?

niedziela, 5 października 2008

05.X.2008. Pakowanie

/mieszkanie/

Pakowanie, w sumie to już drugie pakowanie. Do torby wskoczyła jeszcze suszarka, kilka kosmetyków oraz kupione w aptece podkładki higieniczne na wc [w kluczowej fazie będą nieocenione :-) ]. No to zdrowie! Ostania lampka ulubionego winka, hm... może kąpiel z mnóstwem piany? Później kąpiel przez kilka dobrych tygodni będzie w sferze marzeń.
Jutro ok 10.00 znów zawitam na odziale I B. Tym razem już tam na jakiś czas zostanę...
Musze przyznać, że dziś nerwy mam już napięte jak struny i coraz trudniej myśleć o czymś
innym niż czekający mnie zabieg. Znów pojawiają się pytania: dlaczego ja?, czy na pewno to dobra decyzja? jak dalej będzie? czy wytrzymam?, czy się nie rozkleję?...
Mimo to spędziłam jeden z milszych weekendów :) Były spotkania ze znajomymi, jazda rowerem, zbieranie grzybów, ostatni jesienny grill, przejażdżka nad Wisłę ulubionym samochodem, spacer z psiakiem, no i caaaaała niedziela z rodziną :) Taki weekend potrafi wywołać uśmiech na twarzy! Teraz musi być już z górki! Na pewno będzie. Najwspanialszą podporą jest myśl i fakt, że przez cały ten trudny czas będzie ze mną najbliższa mi przyjaciółka - moja mama :-) We dwie damy sobie radę!

Zobaczymy co jutro nam przyniesie. Liczę na piękną słoneczną pogodę - wtedy szpital, schowany w kolorowym lesie wygląda całkiem przyjaźnie :)


foto: K&T Mazowsze X.2008

czwartek, 2 października 2008

02.X.2008. Przyjęcie.. do szpitala

/Szpital im. prof. A. Grucy Otwock/

8.50
Melduję się na wjeździe do Szpitala. W teczce cała dokumentacja medyczna i najważniejsze- skierowanie do szpitala. Pan ochroniarz (jak się później okazuje bardzo miły człowiek) na wjeździe dość rygorystycznie ogranicza ilość wjeżdżających na teren szpitala pojazdów, ale dla chcącego nie ma przeszkód, wjeżdżam do środka, parkuję bliziutko drzwi wejściowych, tuż przy rejestracji. Przed 9 na plastikowych przypominających lotniskowe krzesełka siedziskach nie ma jeszcze zbyt wielu ludzi. Na razie wszystko wydaje się obce, straszne i dziwne. Powoli, gdzieś tam na dnie zaczyna kiełkować stres. Pani w rejestracji nie zmienia tego odczucia- góra lodooooowa ;-) Stopniowo robi się coraz tłumniej, zjeżdżają się ludzie z różnych zakamarków kraju, z rodzinami, osobami towarzyszącymi. Ja też kogoś poznałam! Od razu robi się raźniej i cieplej na sercu. "Jest dobrze, nie jestem tu sama jak palec".

Około 9.30, po wypełnieniu niezbędnych świstków itp. maszeruję zgodnie z niezaprzeczalnym ;-) zaleceniem Pani Góry Lodowej krętym korytarzem w dół, wprost na oddział "I B". Hm.. korytarz jak i sam oddział nie doczekał się jeszcze remontu na wzór innych oddziałów. Może nie jest piękny i nowoczesny, nie powala świeżością ścian czy gustownością toalet, ale za to jakie ma pielęgniarki! Podchodzę do nazwijmy to recepcji i otrzymuję od jednej z Pań szczery, niczym nie wymuszony uśmiech :-) Ufff, dziękuję. W takich chwilach dla skołatanej duszyczki o wystraszonych,wielkich jak pięciozłotówki oczach to jak miód na serce. "Jest dobrze- myślę. Poczciwe kobiety".
Od tego momentu leci już jak z płatka. Pobranie krwi, szybkie siusiu do kubeczka, skierowanie na EKG i RTG. Dwie pierwsze czynności idą gładko i sprawnie, mimo, iż we wspomnianej łazience nie ma ani mydła ani papieru toaletowego ani ręczników papierowych :-( - jak sobie szybko uświadomiłam w szpitalach trzeba zapomnieć o takich luksusach. W takich momentach człowiek szybko "dojrzewa" i w niewiarygodny sposób aktywizuje się do działania w surwiwalowych warunkach.
EKG i RTG jest w innej części szpitala. Drogę trzeba pokonać pieszo, więc dobra kondycja jest wskazana ;-) Po sesji zdjęciowej, stwierdzeniu ze serducho mamy na miejscu oraz całej bieganinie każdy z delikwentów czeka na wywiad lekarski. Opowiedziałam krótką historię moich kulasów, pan doktor zbadał mnie, wspólnie na wielkim telewizorze LCD obejrzeliśmy moje RTG po czym powiedział, że kwalifikuję się na osteotomię wg. Ganza opowiadając na czym zabieg będzie polegał. Wiadomo, że u każdego efekt może być różny, ale celem - jak mówił - jest wyeliminowanie bólu i przedłużenie żywotności własnego stawu biodrowego. Wiedząc już wcześniej jaka jest kwalifikacja przyjęłam to do wiadomości.

13.00
Jak się okazało najdłuższe czekanie było jeszcze przede mną. Oczekiwanie na konsylium lekarskie. Konsylium (jak ładnie się to zwie) miało rozpocząć się o 13, niestety wyniknął godzinny poślizg. Znowu na lotniskowych krzesełkach (tym razem gdzie indziej) po niecałych 2 godzinkach plotkowania z innymi pacjentami doczekałam się. Zostałam zaproszona do zgrabnej sali. Tym razem już w obecności 4 lekarzy, w tym profesora Czubaka jeszcze raz zostałam zbadana i popytana o parę rzeczy, min. o to do kiedy moja leżąca w lodówce na Saskiej w Warszawie krew ma swoją przydatność do ponownego wpompowania w żyły ;-) Własna krew jest mocnym argumentem, który w dużej mierze decyduje o przyznanym terminie zabiegu. Tak więc termin wyznaczono mi na wtorek - za 5 dni. Z ulgą pożegnałam grono lekarzy idąc na oddział po przepustkę na weekend. Inni oczekujący wraz ze mną dostali jeszcze dalsze terminy, za 1,5 tygodnia. Cieszyłam się, bo mój wtorek brzmiał w sam raz.

Eh, jeszcze kilka dni promocji. Weekend na dwóch nogach. Może zdążę posadzić wrzosy na balkonie? Może zobaczę coś nastrojowego w kinie? Na pewno spotkam się z przyjaciółmi! Dobrze wykorzystam ten czas oczekiwania :)