czwartek, 26 lutego 2009

27.II.2009 "BODIES…The Exhibition"

/wystawa/

Pobyt u rodziców dobiegł końca i wróciłam już do siebie, do swoich kątów :-)

Wczoraj odwiedziłam głośną już dzięki mediom w Polsce wystawę "BODIES…The Exhibition". Zrobiła na mnie kolosalne i trudne do opisania wrażenie. Dla takiego laika jak ja, możliwość zobaczenia na żywo spreparowanych ludzkich ciał była dużym przeżyciem. Tak wyglądamy, z tego się składamy, taką posiadamy w sobie maszynerię, tyle skomplikowanych, narządów, mięśni, rurek! Największe emocje towarzyszyły mi, kiedy zobaczyłam maleńkie kilku oraz kilkunastotygodniowe płody dzieci... Prawdziwość obrazu i świadomość, że to ludzkie, zmarłe i spreparowane dzieci... niewyobrażalne... Człowiek nabiera szacunku dla ludzkiego życia, uświadamia sobie jego kruchość, przemijalność. Jednocześnie odczuwa respekt dla zjawiska jakim jest życie...
Niewiarygodna lekkość ludzkiego serca, które trzymałam w dłoniach, serca, które kiedyś biło i żyło pompując krew w jakimś mężczyźnie czy kobiecie zaparła mi dech w piersi. Bałam się go dotknąć, a jednocześnie bardzo chciałam. Trzymając je w obydwu dłoniach, ostrożnie, z namaszczeniem, oczyma wyobraźni widziałam jak moje serce przyspiesza i rytmicznie kurczy się, by znowu rozkurczyć i tak dalej i tak dalej... w nieskończoność.
Wystawa, to co zobaczyłam, przeczytałam, z czym miałam styczność zmieniło moje myślenie i postrzeganie ludzkiego ciała. Organizm człowieka to pełny tajemnic, precyzyjny i zadziwiający mechanizm.










fotos: net


Po południu wróciłam z rehabilitacji, masażu podwodnego, zakupów, myjni samochodowej i kosmetyczki. Zmęczona ale w dobrym nastroju. Nie wiedziałam, że wkrótce to się zmieni... Po przebraniu się w wygodny dres, wstawieniu prania i włączeniu laptopa zerknęłam do moich kochanych rybek. :-( Moja ulubiona, najmniejsza z nich wszystkich, najzabawniejsza, Srania - bo tak miała na imię - umarła. Maleńka leżała na białym żwirku, co jakiś czas kiwając się bezwładnie na falach. Jej dotąd pełne życia wielkie oczy teraz utkwione w jednym punkcie nie miały wyrazu. Tak bardzo mi smutno. Jedni powiedzą - to tylko ryba! Dla mnie - to moja rybka, o która dbałam i starannie karmiłam pożywnymi larwami, żeby choć trochę przytyła... Zawsze była słabsza niż inne i o wiele bardziej chuda... Nie udało mi się jej pomóc... Bardzo, bardzo mi przykro :-(

Powinnam już wziąć się w garść i zacząć pakować. Za 2 godziny wyjeżdżamy z Poznania. Muszę dodać jeszcze 2 słowa o dzisiejszej rehabilitacji. Tym razem Pan Piotr zastosował nowe bardzo trudne ćwiczenia. Wykonując je widziałam i czułam na własnej skórze w postaci ogromnego bólu jakie wciąż mam braki. Nowe ruchy, bardziej skomplikowane ćwiczenia odkrywają słabe strony... Niestety. Dostałam też nowe ćwiczenia stricte nastawione na przygotowanie pod narty. Podoba mi się, ale jest bardzo, bardzo trudne. Aby móc je robić zaopatrzyłam się w sklepie rehabilitacyjnym w tzw. beret (gumowy krążek w powietrzem w środku). Ćwiczenia są skoncentrowane na umiejętności trzymania równowagi w różnych utrudnionych sytuacjach. Na berecie, z kijkami w dłoniach naśladuję ruchy, które w naturze będę powtarzała na nartach. Pakuję beret i kijki w bagaż do Poznania, czasu coraz mniej, muszę ćwiczyć w każdej wolnej chwili. Naturalnie stały zestaw ćwiczeń + ćwiczenia na basenie dalej obowiązują.

wtorek, 24 lutego 2009

24.II.2009 Trening II

/skarpa/

Wczoraj zaliczyłam drugi mikro-trening z tatą na nartach. Tym razem było trudniej, bo śnieg z powodu plusowej temperatury stał się ciężki jak ołów. Poprzedniej nocy znowu napadało ok. 20 centymetrów, także to co dzień wcześniej mozolnie udeptaliśmy podlegało niekwestionowanemu deptaniu od nowa ;-) Tym razem wyruszyliśmy z termosem grzanego wina. Nie dość, że spociliśmy się jak myszy wchodząc na piechotkę pod górę to jeszcze grzaniec skutecznie podniósł nam ciepłotę. Dosłownie parowaliśmy! No i nadszedł czas, żeby do czegoś się przyznać... Skoro wchodziliśmy, wdrapywaliśmy się na tą ok. 200 metrową górkę to trzeba było później jakoś z niej dostać się na dół... No i tak to, z zupełniej konieczności (nie żebym przecież chciała prawda?, po prostu inaczej się nie dało, nie było rady :-) ) zjeżdżałam powolutku na dół. Powolutku, bo "szalone" nachylenie i porażająca długość trasy nie pozwoliła naturalnie rozwinąć prędkości dźwięku ;-) Czułam się fenomenalnie. Jak Alberto Tomba! (szczególnie po trzecim kubku wina!)
W sumie, za pierwszym razem zjechaliśmy po 4 razy, a wczoraj po 5 razy (w zdecydowanie trudniejszym śniegu). Podsumowując - poczułam wiatr w żaglach :-) Nic nie boli (odpukać), nie ma żadnego zmęczenia (nooo, może w nadgarstkach - w końcu walczyliśmy na kijach żeby piąć się za każdym razem w górę). Jutro powtórka z rozrywki :-)
Potem będzie już tylko sprawdzian gdzieś na Słowacji, albo w naszych górach, może w Istebnej albo Koniakowie? Mam nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem :-)

Cel: 28.III.2009 Les 2 Alpes France!

Foto:net

24.II.2009 Spacerowiczka

/dom rodzinny/

Ślęczę przy laptopie nad pracą mojego Tomasza... Straszne. Jak tu coś poprawić, jak człowiek nie rozumie tego co czyta?! Nie, takie opowiadanie, że coś jest ciężkie do zrozumienia mija się z celem. Ok, w takim razie przytoczę pierwszy lepszy kawałek, który właśnie "usiłuję redagować":

"Mechanizm ESP odpowiada za szyfrowanie zawartości pakietów IPSec i jest identyfikowany numerem 50 w polu nagłówka IP. Dokonuje on symetrycznego szyfrowania informacji pochodzących z wyższych warstw sieciowych i danych zawartych w pakiecie, ale w odróżnieniu od AH nie zabezpiecza standardowo nagłówka pakietu. W niektórych scenariuszach komunikacyjnych możliwe jest jednak zabezpieczenie z wykorzystaniem ESP również nagłówków pakietów (w trybie tunelowania)." *

Nieźle. Bomba! :-) Ale... o co chodzi? ;-)

Zmieniając temat i odrywając się na moment od tych zawiłych procesów autentykacji i szyfrowania ;-) chcę poruszyć temat mojej koleżanki, która tak jak ja przeszła osteotomię Ganza. Z racji, tego, że bohaterka dzisiejszego posta woli być anonimowa zgrabnie będę ją nazywała Spacerowiczką (jej nowe imię ściśle łączy się ze sprawą). Moja Spracerowiczka została przyjęta do Kliniki w Otwocku dokładnie miesiąc po mnie. Niestety jej operacja nie przebiegła tak bezproblemowa jak moja... Kochana Spacerowiczna cierpi na małopłytkowość krwi. Kiedy wszystko wydawało się być w porządku, w czwartej dobie po zabiegu dostała krwotoku wewnętrznego. Jej bardzo rzadka grupa krwi okazała się szalenie trudna do zdobycia. Szpital alarmował i szukał odpowiedniej krwi... a moja koleżanka przeżywając najgorsze chwile w życiu podświadomie żegnała się z rodziną, bliskimi, z życiem... Otarła się o śmierć. Na szczęście tragiczna sytuacja znalazła szczęśliwy finał. Wszystko skończyło się pomyślnie, a Spacerowiczka po dość długim ze względu na okoliczności pobycie w szpitalu bezpiecznie wróciła do domu.
Bohaterka dzisiejszego posta jest piękną, pełną energii, tryskającą uśmiechem szczęśliwą mamą. Pociechy w domu nie dawały jej leniuchować, dlatego bardzo szybko wróciła do pełnej sprawności po zabiegu. Biodro naprawdę ładnie się spisywało. Kontrolne zdjęcia RTG były eleganckie. Zapowiadało się, że Spacerowiczka migiem będzie robiła wszystko czego dusza zapragnie.
Czas wyjaśnić dlaczego moja koleżanka po Ganzu otrzymała imię: Spacerowiczka. Otóż, jak wspominałam, to bardzo żywa i energiczna dziewczyna. Kocha ruch, narty i spacery. Dłuugie spacery - stąd przydomek. Kiedy minęły już trzy miesiące od operacji była naprawdę zadowolona z swojego stanu zdrowia. Z jej opowiadań wynika, że przede wszystkim czuła się mocna i silna. Miała ładną postawę, dużo ćwiczyła i czuła się już całkowicie pewnie. Pewnego dnia wybrała się z 1 kulą na długi spacer. Był naprawdę długi, bo liczył aż 3 kilometry. W sumie przyznam szczerze, że ten dystans mnie zmroził. Może dlatego, że wyobraziłam sobie samą siebie, w tym momencie gdybym miała przejść taki kawał - pewnie umarłabym z wycieńczenia, a też przecież nie uważam się za słabiaka. W każdym razie, do pewnego czasu podczas wycieczki wszystko było w porządku. Jednak ostatnie ok. pół kilometra okazało się dla naszej bohaterki mordęgą. Ledwo doczłapała do domu. Biodro bolało, świdrowało coraz mocniej. Zmęczona poszła spać. Kiedy wstała rano ból był już naprawdę silny. W miejscu cięcia i lokalizacji śrub na skórze widniał duży siniak. Nie trzeba mówić jak ta sytuacja przeraziła Spacerowiczkę. Początkowo miała wrażenie, że to jednak zwykłe przeciążenie, coś co utrzyma się góra dzień czy dwa i zniknie. Jednak siniak i ból nie miały zamiaru odpuszczać :-( Po kilku dniach oczekiwania i nadziei, że wszystko wróci do normy moja koleżanka poszła do lekarza ortopedy. Zrobiła świeże zdjęcia RTG. Lekarz dokładnie przyjrzał się sprawie i nieśmiało stwierdził, że jest problem. Jego zdaniem jedna ze śrub w operowanym biodrze poluzowała się czy też uległa przesunięciu w wyniku czego przestała trzymać. To co zrosło się przez owe 3 miesiące na nowo zostało uszkodzone, być może nawet świeżo utworzona chrząstka kostna pękła... Trudno opisać mi fachowym językiem to co stało się w biodrze, raz, że są to ustnie przekazane informacje, dwa- moja koleżanka słuchając lekarza przeżyła niemały szok, a w takich sytuacjach racjonalne myślenie i słuchanie schodzi na plan dalszy.
Uogólniając - lekarz ortopeda z miejscowości Spacerowiczki orzekł, że musi być operowana ponownie. Mogę sobie tylko wyobrazić jak przeraźliwie dźwięczały te słowa w uszach mojej koleżanki. A wszystko wydawało się takie poukładane, oczywiste i piękne...
Teraz biedna Spacerowiczka czeka na wizytę u profesora, który ją operował. Zda się tylko na jego opinię gorąco wierząc i mając nadzieję, że nie trzeba będzie ponownie operować biodra. Jednak z powodu wspomnianego wypadku narciarskiego i jego konsekwencji profesor nie jest w stanie przyjmować pacjentów. Wszystko tkwi w zawieszeniu, niepewności. Moja koleżanka przeżywa ogromny stres i co dzień próbuje zrozumieć dlaczego tak się stało? Czy ból, siniak i smutna diagnoza miejscowego ortopedy są wynikiem przeforsowania się? Źle ocenionych własnych sił? Czy to pech? Fatalne zrządzenie losu? Kruche kości? Wadliwe śruby? O co chodzi?? Pytań jest bez liku. Na razie wszystkie pozostają bez odpowiedzi. Jedyną wyrocznią w tej sprawie jest i pozostaje profesor, który musi obejrzeć biodro, zdjęcia i z pewnością zrobić USG. Niestety strasznie pechowo przykra sytuacja mojej Spacerowiczki zbiegła się z trudnymi chwilami i niedyspozycją naszego profesora...
Bardzo, bardzo ale to bardzo mocno ściskam kciuki i mam nadzieję, że wszystko zakończy się pomyślnie. Co dzień myślę o mojej koleżance i czekam na jej wieści. Z opisaniem sytuacji na blogu zwlekałam dość długo min. dlatego, iż czekałam na opinię profesora, z którym w najbliższą sobotę miała się spotkać Spacerowiczka. Niestety, wizyta z przyczyn już wyżej określonych została odwołana :-(
Musi być dobrze, musi być dobrze, musi być dobrze - powtarzam jak mantrę....


* Fragment pracy naukowej autorstwa T.Z. na temat sieci rozległej WAN/VPN


foto: net

niedziela, 22 lutego 2009

22.II.2009 Trening

/skarpa/

Godz. 19.00

Ciepło ubrani w butach narciarskich z nartami pod pachą wyszliśmy z domu. Nasz cel: skarpa pod domem. Blisko, znajomo i śnieżnie! To wszystko co jest nam potrzebne. Jak za starych dobrych czasów drepcząc narta przy narcie ubijaliśmy puch wdrapując się pod górę. Wysiłek natychmiast rozgrzał nasze kości i mięśnie. Na górze robiliśmy odpoczynek – jak kiedyś – ja i mój trener :-) Robiliśmy kontrolowane upadki, podnoszenie się z puchu, krok łyżwowy itd. Wszystko co przyda się podczas śmigania na nartach. Rozgrzewka dała mi dużo radochy. Tak jak przed 24 laty moja mama podpatrywała nas przez okno. Chyba miała de ja vu ;-) Jutro robimy powtórkę z rozrywki. Ale drugi trening rozszerzymy o termos z grzańcem. To już tradycja!

22.II.2009 Eksploracja zimy - reportaż

/spacer/

Ja z aparatem w kieszeni i Monti (bez aparatu) wyruszyliśmy na obchód naszej posesji w poszukiwaniu zimowych przygód ;-)


Nasze poszukiwania nie trwały długo. Już na trawniku, tuż przy domu przykrytym grubą warstwą śniegu znaleźliśmy ślady saren.

Pierwsze ślady saren, tuż koło domu

foto by Katja II.2009

Wieczorami i rankami spacerują wszędzie wokoło podjadając nasze krzewy, tuje i wszystko co wiosną mój tata pieczołowicie sadzi i pielęgnuje. Piękne zwierzęta, ale upierdliwe ;-) Wczoraj wieczorem po spacerze widzieliśmy dwie piękne ładnie drepczące 10 metrów od domu. Pewnie wtedy też z przyjemnością chrupały korę i gałęzie krzewów. W pobliżu tui, orzecha włoskiego i drzewa kiwi zobaczyliśmy całe mnóstwo śladów ich racic. Widać, to ich ulubione miejsce :-)

Racica na racicy ;-)

foto by Katja II.2009

Monti szalał. Biegał i wąchał wszystko dookoła, śnieg, trawę, drzewka. Chyba poczuł się w obowiązku przeszukać okolicę i schwytać intruza na swoim terenie ;-) Śmiałam się w głos. Mój ukochany psiak jest naprawdę niewielkich rozmiarów dlatego pokonywanie przez niego zasp śnieżnych było komiczne. Skakał jak ruda piłeczka, czasem równocześnie na czterech łapach – jak na sprężynach. Nie mógł nadążyć za mną w tym śniegu. Gramolił się mozolnie tymi swoimi małymi łapkami.

Namokły od śniegu kubraczek Montiego naciągnął się tak,że pomieściłby 3 psy ;-)

foto by Katja II.2009

Dokładnie zbadaliśmy tropy po czym ruszyliśmy ich śladem. Racice na śniegu doprowadziły nas na dosyć stromą skarpę tuż przy domu. Wdrapaliśmy się na nią – tym razem to mi szło gorzej niż Montiemu ;-) Ze szczytu rozpościerał się widok na zaśnieżoną okolicę. Słońce świeciło już coraz słabiej.


foto by Katja II.2009

Zaobserwowaliśmy, że ślady saren biegną dalej i dalej, zataczają koła, kierują się w pobliskie gęste krzaczyska. Pomaszerowaliśmy na drugą stronę skarpy siadając na jej brzegu. Monti cały w śnieżnych kulkach, które poprzyczepiane do dość długiej sierści skutecznie utrudniały mu kroki. Z miłą chęcią wskoczył na moje kolana i siedząc tak na śniegu cieszyliśmy się widokami. Potem obydwoje – Monti z górki na pazurki, a ja w niezawodnym kombinezonie narciarskim na pupie – zjechaliśmy na sam dół. Żałowałam, że nie mamy tzw. jabłuszek - dupolotów, wtedy pędzilibyśmy dużo szybciej. Wiadomo, ubrania nie mają takiego poślizgu. Może ten sposób wypróbujemy jutro :-)

Na dole, na modrzewiach i jarzębinie świergotały ptaszki. Wróble, sikorki i nieco większe, z niebieskim brzuszkiem. Chciałam je uchwycić w obiektywie, ale Monti przegonił je w oka mgnieniu. Jako mój osobisty ochroniarz szczekał na wszystko co się ruszało :-) Niczemu i nikomu nie odpuścił.


foto by Katja II.2009

Nieco zmachani wróciliśmy do domu na ciepłą herbatę. Monti padł jak muszka. To oczywiste - jego małe nóżki pokonały znacznie dłuższą drogę niż moje. Ja rozgrzewałam się gorąca herbatą, a on chrapał mi do ucha na parapecie.

To była świetna wyprawa.





fotos by Katja II.2009

22.II.2009. Słońce i śnieg - czego można chcieć więcej?

/dom rodzinny/

Ale pogoda! Niewiarygodne jak zima może być piękna. Dawno, naprawdę dawno nie widziałam w naszym kraju tyle śniegu ile leży dookoła domu :-) Połyskuje w słońcu i mieni się tysiącem maleńkich śnieżynek. Mój trening, rozruch przed nartami przesunął się o 2 dni i startuję na górkę dopiero dzisiaj. Dwa dni z rzędu robiłam spacery. Wydłużyłam dystans, który potrafię swobodnie przejść do ok. 800 metrów (jak zmierzę dokładnie to podam drobiazgowo, na razie strzelam na oko). Przedwczoraj byłam też na basenie walcząc w basenie dla dzieciaków z ćwiczeniami ;-) Trochę zawsze się krępuję, kiedy gapie na basenie próbują zrozumieć co ja takiego robię? Najlepsze jest ćwiczenie, kiedy stoję oparta lewym bokiem o ścianę basenu z wodą do pasa a ręce mam zaplecione na piersiach (gest gniewania się). Nad wodą muszę wyglądać groteskowo, bo absolutnie nikt nie widzi, że ja stojąc tak ćwiczę! Cała misterna robota wykonywana jest pod wodą :-)
No to dziś dla mnie wielki dzień, bo po dość trudnym dla mnie i wyjątkowo dłużącym się czasie w końcu założę buty narciarskie, deseczki i podrepczę trochę po stoku. Na razie trzymam się założenia: zero zjazdów. Dopiero kiedy pozwoli na to mój rehabilitant (czytaj. 7 marca :-] )
Ok, koniec sterczenia przed komputerem, zmykam na świeże powietrze. Mam nadzieję, że wieczorem po moim treningu albo jutro, na spokojnie zdobędę jeszcze siłę na opisanie obiecanej historii mojej koleżanki po osteotomii Ganza. A może ona sama zechce napisać i opowiedzieć troszkę o sobie?

Ps. Zachęcam do spaceru dzisiaj, teraz, już! Jest naprawdę ślicznie :-) Póki świeci słonko!

czwartek, 19 lutego 2009

19.II.2009 Urwanie głowy

/dom rodzinny/

Obiecałam kilka dni temu, że "jutro" opisze przypadek mojej koleżanki po Ganzu. Owe "jutro stało się po po po po jutrem ;-) Ale co obiecane będzie opisane, potrzebuję na to jedynie wolnej chwili i skupienia czego teraz niestety nie mam.
Od 2 dni jestem u rodziców, mówi się, że przyjechałam odpocząć, nacieszyć się rodzinnością. Póki co, nie wiem co to odpoczynek i wolny czas, bo ciągle coś robię, biegam, załatwiam, jeżdżę. Urwanie głowy. Mój nocny wyjazd do rodziców poprzedził we wtorek fantastyczny koncert Ayo. Artystka wraz z muzykami dała wspaniały dwugodzinny koncert. Było mnóstwo improwizacji, świetna atmosfera i dialog z publicznością, pełna po brzegi Sala Kongresowa. Ayo na żywo brzmiała jeszcze lepiej niż z płyt :-) Jest wyjątkowa.
Po koncercie, o 23.30 ruszyłam w trasę do rodziców. Śnieg, białe drogi, ślisko... było na co uważać. Biodro cierpliwie i ładnie zniosło 6-cio godzinną podróż. Byłam zadowolona.
Od wczoraj krzątam się i cieszę pobytem w domu. Zabrałam wszystkie swoje gadżety potrzebne do ćwiczeń. Nawet hulajnogę. Ale póki co nie mam gdzie na niej jeździć. Wszędzie bardzo śnieżno i mroźno, a parkingów podziemnych brak :-) Operowana noga nie tylko dobrze zniosła podróż, świetnie zniosła też moje wczorajsze porwanie się z łopatą na śnieg :-) Tak nas zasypało, że nie mogąc już dłużej na to patrzeć zabrałam się za odśnieżanie. Stwierdzam, że to ciężka robota. Ale podobało mi się. Ja i mój niezawodny psiak Monti przedzieraliśmy się przez zaspy śniegu torując sobie drogę. Najbardziej był zadowolony wtedy gdy padłam już ze zmęczenia na śnieg i w końcu skupiłam swoją uwagę nie na łopacie ale na jego małej rudej osóbce ;-)
Teraz też chodzi po domu i usiłuje zainteresować mnie swoimi zabawkami. Na zabawki się nie skuszę, ale wyjdę z nim na spacer. Pójdziemy w trójkę, Tata i ja w ciepłych narciarskich spodniach i kurtkach, a Monti w swoim psim kubraczku.


foto by Katja

Byłam dziś u mojego lekarza prowadzącego, prosząc o skierowanie na operację lewego biodra. Był pełen podziwu i jeszcze raz doceniał kunszt profesora i lekarzy z Otwocka. Oceniając mojego ganza wypowiadał się: "majstersztyk!". Wspaniale to brzmi. I jak cieszy :-) Dziś mam poczucie, że druga noga będzie szybką, krótką piłką jak to się mawia w siatkarskim slangu ;-) Nawet się nie zorientuję kiedy będę miała to za sobą :-) Tak, teraz częściej myślę o lewej nieoperowanej nodze niż o wyremontowanej prawej. Częściowo dlatego, że jeśli coś mnie boli to właśnie ta lewa noga..

Ok, jutro mały trening przygotowawczy do nart (7 marca coraz bliżej). Przewracanie się, wstawanie, podchodzenie itd. Naturalnie zero zjazdów. Trzymam się planu. (Panie Piotrze, proszę być spokojnym, uważam na siebie). Początki, jak wtedy kiedy miałam 6 lat. Jak za starych, starych, starych dobrych czasów. Znów na górce pod domem stanę ja - o 24 lat starsza - i mój tata instruktor jak zarówno trener - też o 24 lat starszy ;-) To będzie jak remake starego świetnie znanego filmu.

niedziela, 15 lutego 2009

15.II.2009. Niedziela

/garaż/

Od wczoraj, od momentu zakupu nowego gadżetu jakim jest hulajnoga częściej chodzę do garażu :-) Odkryłam, że podziemne garaże to super miejsca do zimowego śmigania na hulajnodze. Jest sucho, bez śniegu, cieplej niż na dworze, w miarę jasno nawet w nocy, i w miarę możliwości równa powierzchnia. Obliczyłam dystans. Jedno okrążenie na gadżecie dookoła całego garażu to nie mniej nie więcej jak 1 minuta. Idealnie! Po każdym okrążeniu zmieniam nogę odpychającą (według instruktażu mojego rehabilitanta). Początkowo szybko się męczyłam szczególnie pod względem kondycji. Kilka rundek i sapałam jak mops. Trudniej jest kiedy odpycham się zdrową nogą, a operowana stoi na hulajnodze. Mięśnie dają o sobie znać. Jeździłam po ok. 8 minut potem przerwa i znowu. Spodobało mi się :-) Póki nie zrobi się cieplej na dworze, będę jeździć w tych garażowych katakumbach ;-) Wraz z rosnącą temperatura powierza i słońcem zacznę eksplorować okolicę i co ciekawsze miejsca. Mile widziany równy asfalt :-)
Ostatnio bardzo dobrze się czuję, mam poczucie dużej siły, swego rodzaju pewności co do nogi, że nie jest już chorowita, ale z każdym krokiem zbliża się wspaniałej sprawności. Jedyne co mnie czasem martwi, to to, iż coraz częściej zaczyna dokuczać mi lewe "zdrowe" biodro. Jest już chyba mocno zmęczone, w końcu przez kilka ostatnich miesięcy wykonywało podwójną pracę. W myślach proszę je, aby wytrwało grzecznie jeszcze kilka miesięcy, do połowy maja. Wtedy się nim zajmiemy.
Jest jeszcze coś, co nie daje mi spokoju. To przypadek koleżanki też po Ganzu i jej biodra, które niestety zaczęło szwankować :-/ Jutro opiszę jej historię w osobnym poście na blogu.


foto: net

sobota, 14 lutego 2009

14.II.2009. Hulajnoga

/mieszkanie/

Za oknem śnieg (no może nie śnieg, ale śnieżek ;-) ) a ja startuję do sklepu zakupić hulajnogę. Tak, hulajnogę. Wiem, że w obliczu zimy to słowo brzmi nieco groteskowo ;-) Zamierzam na niej śmigać na ..... lotnisku!!! Tak, to mogłoby być sporym przeżyciem, nie tylko dla mnie, ale dla ekipy płyty lotniska ;-) Mówiąc serio, początkowo mam zamiar zasuwać na osiedlu - no, może nie swoim ;-) Ponoć (jak mówi mój p. rehabilitant) nie będzie łatwo :-) Nie mogę się doczekać aby to sprawdzić. Może kilka słów dlaczego hulajnoga. Ano dlatego, że uparłam się na łyżwy... Heh, kilka dni temu tak sobie wymyśliłam, że dam już radę. Mój zapał szybko został ostudzony. Pan Piotr wydał kategoryczny zakaz łyżew jako najbardziej urazowej i męczącej aktywności. Za to zaproponował właśnie hulajnogę - jazdę ze zmianą nogi odpychającej co minutę. Ponoć dla zdrowego nic trudnego - jak to się mówi, a dla mnie? Poczekamy, zobaczymy :-)
Dziś też czas na basen, choć pora nie najlepsza, bo sobota, weekend, pewnie ludzi w basenie będzie tyle co sardynek w puszce... :-/

wtorek, 10 lutego 2009

10.II.2009. Dobry dzień

/centrum handlowe/

Maszeruję sobie raźnym krokiem pomiędzy półkami z rybkami i roślinami w jednym ze sklepów centrum handlowego. Szukam ładnej roślinki do naszego nowego akwarium, smacznych larw dla żarłocznych rybek ;-) i kilku innych gadżetów. Tak, mamy nowe śmieszne rybki. tzw. kolcobrzuchy z rodziny rozdymek. Znamy je z rafy koralowej - tzn. ich większe kuzynki. Nasze domowe są maleńkie, ale równie wyjątkowe. Kiedy się wystraszą albo porządnie zdenerwują nadymają się jak piłeczki. Poza tym potrafią patrzeć każdym okiem w inną stronę - jak kameleon. Niesamowite. Żyją w słonej wodzie i uwielbiają różne robale, larwy itp. Okropność ;-) Spaceruję, robię zakupy, w sumie dobre kilka godzin. Czuję się świetnie i mam rewelacyjny humor! Dlaczego? Bo czuję się dobrze, jestem pełna energii, operowana noga sprawuje się wyśmienicie a ja mam wrażenie, że jestem już naprawdę silna. Ostatnie 2 dni były bardzo pozytywne. Ćwiczenia na basenie są świetne a z każdą serią czuję przyrost mięśni ;-) Naprawdę, te dodatkowe zadania w wodzie dużo mi dały. Teraz zwiększam częstotliwość wycieczek na basen. Zresztą dostałam nowe zadania do wykonywania w wodzie, więc mam co robić :-) Dziś na rehabilitacji Pan Piotr był zadowolony z wyników :-) Postępy to i dla mnie duża radość i dla niego, bo moje wyniki są owocami jego ciężkiej pracy. Jestem mu bardzo wdzięczna za czas jaki mi poświęca. Dobry rehabilitant jest na wagę złota, można mu całkowicie zaufać, mieć poczucie bezpieczeństwa a przy swoim zaangażowaniu w terapię i pracy cieszyć się sukcesami. Dziś ku własnemu zaskoczeniu zauważyłam, że nie tylko noga zyskała masy mięśniowej ale również brzuch! Cieszę się, bo szczególnie boczne mięśnie brzucha "pod palcem" są naprawdę twarde, a wcześniej mogłam tylko o tym pomarzyć.
Tak, dzisiejszy dzień jest jednym z milszych :-) Zaszalałam na zakupach, jak zwykle nie mogłam oprzeć się kilku parom kolczyków.. mam do nich słabość... Uszczupliłam też portfel o sweterek i książkę dla mojego mężczyzny. Udane zakupy cieszą. Po całym dniu poza domem zmachana (ale mniej niż sądziłam) wróciłam do domu aby skrzętnie zamontować roślinkę w akwarium i zobaczyć nowe robale, które kupiłam. Robale były strzałem w dziesiątkę! Hhahaha, jak one je wcinały! Ich brzuchy zrobiły się wielkie jak baloniki!
Jutro znów wyruszam na basen. Tym razem będzie to typowo babski wyskok :-) 4 laski, w tym jedna zaledwie 12-sto miesięczna ;-) Ok, zmykam do garażu poszukać obudowy wodnej do aparatu, trzeba uwiecznić tego brzdąca w wodzie, to będzie jej debiut! Już nie mogę się doczekać.



foto: net

10.II.2009. Profesorze, powrotu do zdrowia!

Mój.. nasz profesor, wyjątkowy człowiek, który zafundował mi i wielu innym ludziom nowy komfort chodzenia i życia niedawno ucierpiał w wypadku narciarskim. Z informacji z prywatnej kliniki, w której przyjmuje pacjentów wiadomo, że ma połamane żebra i jest poturbowany. Naturalnie wszystkie wizyty kontrolne i operacje zostały odwołane do czasu powrotu do zdrowia profesora. Myśl o tym smutnym wypadku nie daje mi spokoju, jednak wiem, że to twardy i pełen energii facet, który tak łatwo nie da się chorobie :-) Mam nadzieję, że szybko i szczęśliwie wróci do zdrowia. Życzę mu tego z całego serca i wiem, że tego samego życzą mu jego wdzięczni pacjenci.
Panie Profesorze, wszyscy trzymają za Pana kciuki! Zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia oraz sił i optymizmu, którego Panu nie brakuje :-) Na pewno wszystko szybko wróci do normy i znów wskoczy Pan na rower i narty :-) Jestem tego pewna :-)
Powodzenia!


foto: net

poniedziałek, 9 lutego 2009

09.II.2009. 4 miesiące po osteotomii Ganza

/mieszkanie/

Minęły już 4 miesiące od momentu mojej dotychczas najtrudniejszej życiowej decyzji - operacji biodra. Z jednej strony wydaje się to mało a z drugiej szmat czasu. Ale tak naprawdę te 4 miesiące upłynęły w mgnieniu oka. W czasie pooperacyjnym oraz rehabilitacji tak jak w normalnym życiu zdarzały się euforyczne i dramatyczne chwile. Dni pełne nadziei i oczekiwania oraz momenty zwątpienia i braku wiary. Jednak podsumowując na trzeźwo i z pewnym dystansem to co wydarzyło się w tym czasie trzeba otwarcie przyznać, że owy czas nie był straconym, na pewno nie należał do smutnych i beznadziejnych chwil, które kiedyś będę wspominała jako jedne z najgorszych. Mimo całej sytuacji, konieczności podsumowania chwil które nie były łatwe, otwarcie powiem, że cały ten czas był "dobrym czasem". Czasem który nie należy do straconych, ani takich o których chce się zapomnieć. Były to miesiące, tygodnie i dni w którym nauczyłam się dużo o sobie, o swoim organizmie, dowiedziałam się co to pokora, cierpliwość (jej uczę się cały czas), asertywność - z której jestem niewyobrażalnie zadowolona. Zobaczyłam jak kruchą istotą jest człowiek, jak w trudnych chwilach bardzo zależy jest od innych. Nauczyłam się prosić o pomoc i przyjmować tą pomoc. Równocześnie zobaczyłam ile w człowieku jest chęci do walki, jaki duże drzemią pokłady samozaparcia i zdolności do ciężkiej pracy. Nie, człowiek nie jest słabeuszem.

A skoro czas na małe podsumowanie to warto napisać jak funkcjonuje przeciętny człowiek 4 miesiące po osteotomiii wg Ganza. Na dzień dzisiejszy potrafię samodzielnie, ładnie (ładniej niż przed operacją i prawidłowo według wzorca chodu) przejść ok 400 metrów. (Pokonanie dłuższego dystansu wiąże się z coraz większym bólem oraz uwidocznieniem się objawu Trendelenburga*). Wykonuję wszystkie domowe czynności itp. przy czym dźwiganie ciężarów powoduje bolesność nogi na drugi dzień (z reguły całej nogi). Potrafię zbiec po schodach (początki były śmieszne- miałam wrażenie, że nogi są jak z warty). Potrafię bez kłopotu przebiec niewielki dystans (na razie próbowałam przebiec ok. 70 metrów). Ruchomość w operowanym stawie jest nieporównywalnie większa niż przed operacją - szczególnie rotacja, odwodzenie i przywodzenie, choć nie potrafię wykonać aż tak dużych ruchów jak "zdrową" lewą nogą; np. nie ma mowy o przyciągnięciu w pozycji leżącej lub siedzeniu operowanej nogi do klatki piersiowej. Jeżdżę na rowerze (mimo zimy ;-) , kiedy jest ciut cieplej). Bez kłopotu funkcjonuję praktycznie jak każdy zdrowy człowiek wykonując wszystkie codzienne czynności. Jedyną przeszkodą jest ograniczenie co do czasu i dystansu. Krótko mówiąc szybciej męczę się przy np. gotowaniu w kuchni czy sprzątaniu mieszkania niż zdrowa osoba. Jednak to zmęczenie przychodzi już później niż objawiało się przed operacją. To oznacza, że zwiększyła się wydolność organizmu, mimo, iż nie mam jeszcze zbudowanej masy mięśniowej tak jak powinno wyglądać to u zdrowego człowieka.
To chyba brzmi dobrze, prawda? Zważywszy, że 4 miesiące temu, tuż po operacji moja prawa noga przypominała bezwładny klocek zwisający z miednicy - teraz jest bajecznie :-)

No, ale na tym nie koniec przecież. Kolejne cele to dalsze wzmacnianie mięśni, zwiększenie wydolności i wytrzymałości poprzez ćwiczenia i basen. Podszkolenie się w pływaniu, które w moim wykonaniu nie zachwyca ;-) Oczywiście zwiększenie dystansu podczas chodzenia. Dodatkowym celem jest dla mnie powolutku pracowanie również nad lewą- zdrową nogą i przygotowywanie jej do operacji. Im lepiej przygotuję nogę do zabiegu tym szybciej i z mniejszym wysiłkiem wrócę później "do pionu". To wszystko wydaje się takie proste i logiczne :-)
Proste? A więc do roboty! :-)


foto: net

* Objaw Trendelenburga (wg.Wikipedia) - opadanie miednicy podczas stania na jednej nodze. Objaw Trendelenburga występuje m.in. w zwichnięciu stawu biodrowego i w niewydolności mięśni odwodzicieli (w szczególności pośladkowego średniego i małego). Jeśli mięśnie te są niewydolne, to przy staniu na chorej nodze miednica opada ku stronie zdrowej.

czwartek, 5 lutego 2009

05.II.2009. :-/

/mieszkanie/

Dowlokłam się po ćwiczeniach i porannym masażu podwodnym do domu. Miałam jeszcze dynamiczny plan zaraz po ćwiczeniach pojechać na basen. Nie dałam rady. Jestem jakaś cała obolała i zmęczona. Biodro i cała noga dokucza. Od czasu do czasu pojawia się przykry i bardzo ostry ból gdzieś tam w środku, trudny do zlokalizowania. W każdym razie kiedy się pojawia, wyhamowuje mnie natychmiast. Nie wiem czemu, ale boli też lewe ("zdrowe") biodro - z przodu. Dziś rano schodziłam po schodach jak łamaga. A czas mnie goni... czuję jak terminy dyszą mi na plecach, moje terminy narciarskie i inne... a ja jakby w lesie... Wciąż nie jest tak jak bym chciała. Powinnam już biegać, skakać... a tu kiszka :-( Np. wczoraj, noga po 3 seriach ćwiczeń oraz przejściu 400 metrów (poprawnie) jest mocno zmęczona. Zdecydowanie za szybko, za szybko...

Ile to jeszcze potrwa? To użeranie się ze sobą, ćwiczenia z bólem, jak długo będę jeszcze musiała pracować, żeby osiągnąć rezultat swobodnego spacerowania na dowolnie długi dystans? Kiedy mięśnie będą na tyle sprawne, żebym mogła zmierzyć się z postanowieniami? Czy dam radę 7 marca zapiąć narty? Boże... to już za miesiąc.. miesiąc i 2 dni.. Wydaje mi się nierealne. Ale muszę, nie ma innego wyboru. Przecież nie poddam się. Zaplanowałam to w szczegółach. Narty stoją w pokoju na baczność i w każdej chwili przypominają mi o celu. 7 marca będzie zaledwie rozgrzewką przed prawdziwym wyzwaniem narciarskim 28 marca... Zżera mnie strach, że nie dam rady się przygotować. Dosięga mnie coraz większy stres i raz za razem łapię "dolinkę". Czy nie porwałam się z motyką na słońce? Jak to jest? Czy inni też tak jak ja walczą co dzień z ćwiczeniami i bólem mięśni? Czy tylko ja jestem taką gapą, że praktycznie 4 miesiące po ganzu moją twarz dalej wykrzywia grymas bólu podczas spaceru? Może za mało robię w tym kierunku? Za mało ćwiczę? Mam wrażenie, że wszyscy mają w sobie dużo sił i energii a ja jestem jak sflaczały balonik z którego uszło powietrze.


foto: net

poniedziałek, 2 lutego 2009

02.II.2009.Nabucco i urodzinki

/Opera Narodowa/

Odświętnie ubrani, ze sporą dozą niewiedzy i ciekawości jak prawdziwe żółtodzioby podjechaliśmy pod ogromny gmach Teatru Narodowego gdzie mieści się Opera Narodowa. Już sam budynek wywołał w nas dreszczyk emocji :-) Pierwszy raz w operze... Jesteśmy sporą, bo 8-osobową grupą - bardzo rodzinnie. To lubię :-) W pewnym stopniu zaskoczyłam się ilością osób, które tak jak my postanowiły spędzić dzisiejszy wieczór w operze. W dzisiejszych czasach taka forma spędzania czasu wydaje się być niemodna. Obok nas panie w eleganckich sukniach i naszyjnikach, panowie z muchami pod szyją, mały około sześcioletni dżentelmen w krawacie... niestety są też amatorzy jeansów.. tyle dobrze, że w znakomitej mniejszości. Już sam budynek opery i panująca wokół atmosfera wywołuje odczucie wyjątkowości chwili. Po pierwszym dzwonku, idąc do sali przez myśl przeszło mi, że jestem chyba jedyną kobietą w tym budynku na płaskim obcasie ;-) Wszystkie panie maszerowały po miękkich dywanach w szpileczkach. Ale póki co niespieszno mi do szpilek ;-) Zajęliśmy nasze na 3 tygodnie wcześniej rezerwowane miejsca. Rząd piąty. Całkiem blisko sceny. Sala okazała się przeogromna, piękne balkony, światełka, lampy, a przede wszystkim hipnotyzujący sufit zrobił na nas wrażenie. Niedługo później wszędzie pociemniało a wyciszoną i oczekująca publiczność oczarowały pierwsze dźwięki libretta. Podziwiałam to delikatność to ogrom brzmienia orkiestry. Niesamowitym było jak skupieni na tak małej powierzchni pod sceną, idealnie ze sobą zgrani pod batutą dyrygenta, wpatrzeni w podświetlone skrypty nut subtelnie przenieśli nas do Jerozolimy. Scena była ogromna, nigdy wcześniej nie widziałam tak dużej sceny i tak wielkich scenografii. Moje oczy i uszy przeżywały coś wyjątkowego i pięknego. Nie spodziewałam się, że opera może mi się tak spodobać. Oczywiście przedstawiania na żywo w żadnym razie nie można i nie da się porównać do tych oglądanych na szklanym ekranie. Do teraz dźwięczą mi w uszach wspaniałe i czyste głosy śpiewaków. Piękne, śpiewane po włosku arie nie tylko u mnie wywoływały gęsią skórkę. Ale najbardziej zapamiętałym dla mnie momentem była scena kiedy Żydzi siedzą nad wodami Babilonu skarżąc się na swój wygnańczy los a chór śpiewa "Va, pensiero". Elektryzujące.
Drugą wspaniałą sceną był wjazd króla Nabbuca w pierwszym akcie na scenę konno. Niesamowite zwierzęta posłusznie stały na scenie przez ogromem publiczności w świetle reflektorów i dźwięków orkiestry oraz wyśpiewywanych arii. Jak to możliwe, że konie były tak cierpliwe? :-)
Wieczór trzeba zaliczyć do jak najbardziej udanych i wyjątkowych. Towarzyszące mu emocje były zdecydowanie inne i nowe. Już nie jestem operowym żółtodziobem. Za jakiś czas na pewno zrobię powtórkę :-)







foto: net

Pierwsza część weekendu, czyli sobota była równie rodzinna i niemniej, choć w inny sposób emocjonująca. Obchodziliśmy pierwsze urodzinki mojej siostrzenicy. Zlot rodzinny trwał do późnych godzin nocnych. Nie mogliśmy się sobą nacieszyć, a szczególnie małym urodzinowym szkrabem. Mimo szeregu naprawdę pięknych prezentów które dostała zdecydowanym faworytem okazał się zabawkowy telefon komórkowy za .... 4 złote ;-) Jak widać dzieciaczki nie przywiązują wagi do wartości. Wspaniałe! :-)


foto by K&T I.2009.

Ten pełen wyczynów weekend nie był łatwy dla mojego biodra. Nie oszczędzałam go. Bardzo dużo chodziło, czołgało się za szkrabem po podłodze (no bo przecież to najlepsza zabawa ;-) ), nosiło tego 10-cio kilogramowego kloca ;-) , przemierzało korytarze opery, siedziało niekrótko na średnio wygodnym fotelu, jeździło dość sporo samochodem i zrobiło spore tourne po sklepach w poszukiwaniu odpowiedniej kreacji na spektakl. Naprawdę, jak pomyślę o tym wszystkim to z pełną świadomością muszę przyznać, że nie oszczędzałam się. Ale nie jest tak źle jak się spodziewałam. Obawiałam się, że po weekendzie "odchoruję" te harce i będę mocno obolała. Owszem, jestem, ale "planowałam"bardziej. Dlatego dziś odpoczywam, nie ruszam się nigdzie z domu, nawet nie garnę się do sprzątania. Chciałabym tylko nabrać trochę sił i chęci na wieczorny basen. Mam nowe ćwiczenie do wykonywania na basenie, dlatego powinnam się tam często pojawiać. Może jak Tom wróci z pracy uda mi się go przekonać na małego nura :-)
Podczas pobytu w operze zaobserwowałam coś dziwnego, czego nie sposób pominąć. Zawsze, ale to zawsze (od jakiś 10 lat) siedząc w kinie, teatrze, czy po prostu siedząc gdziekolwiek przez dłuższy czas w moim prawym operowanym już teraz biodrze odczuwałam pewien dyskomfort. Objawiał się po 1) odczuwalnym zimnem i wiercącym bólem w kolanie, po 2) nieprzyjemnym bólem w pośladku rzeczonej nogi. Wczoraj, w III akcie Nabbuco przyłapałam się na tym, że zaczynam się wiercić i łapać za lewe (!!!) kolano. Dokładnie tak samo jak robiłam to przez szereg lat z tą różnicą, że dotyczyło to lewej strony. Po raz pierwszy dyskomfort poczułam w lewym biodrze i lewym kolanie - tym które nazywam zdrowym. Jak widać kości po prawej, wyremontowanej stronie siedziały cichutko jak mysz pod miotłą dając mi nacieszyć się przedstawieniem, ale lewa strona, jakby po wielu latach ciszy wreszcie postanowiła dać o sobie znać. Jakby wyraźnie powiedziała: "szykuj się, teraz moja kolej na remont, wcale nie jestem taka zdrowa jak ci się całe życie zdawało" Hm... to prawda. Czas remontu lewego biodra zbliża się nieuchronnie. Jak każdy w takiej sytuacji i cieszę się, że w końcu będę miała to z głowy ale i boję... tyle że już mniej niż za pierwszym razem. Nieporównywalnie mniej.. Ale zobaczymy na ile zmieni się to w maju, przed pójściem do szpitala.
Dzisiejsze odpoczywanie nie powinno zwalniać mnie z ćwiczeń. Ale leń we mnie jest straaaaszny. Robię wszystko, żeby tylko nie zwlec się z sofy i nie musieć stękać ćwicząc ;-) Eh! Co za leniwa ta ludzka natura! Ok, jeszcze 2 maile i ruszam kości :-)