środa, 31 grudnia 2008

31.XII.2008. Sylwester Zakopane

/Zakopane - Besenova/

Święta, Święta i po Świętach. Było rodzinnie, wesoło i baaaardzo gwarno. Ale pisałam już o tym. Rodzice, kiedy wyjechała nasza cała zgraja pewnie odetchnęli głęboko a teraz cieszą się świętym spokojem ;-) 30 grudnia we dwójkę wyruszyliśmy do Zakopanego. Dawno nie cieszyłam się tak wspaniałym widokiem gór i śniegu. Pogoda przez cały pobyt była słoneczna i mroźna. Doskonale że zabrałam ze sobą ciepłe spodnie narciarskie - dzięki nim moim biodrom i śrubkom było cieplutko ;-) Dzień w dzień serwowaliśmy sobie oscypka - bo jak mówi profesor to najlepsze na kości! Najlepsze są oczywiście oscypki na ciepło z żurawiną. Pyyyychotka! W Sylwestra zafundowaliśmy sobie dzień pełen wrażeń. Najpierw na dzień dobry ruszyliśmy na Gubałówkę. Naturalnie kolejką - nie na piechotę. To jeszcze nie ten czas kiedy śmigam po górach ;-) Na górze przywitał nas boski widok na skąpane w słońcu Zakopane. Ludzi mnóstwo, ostro musieliśmy się nagimnastykować żeby znaleźć jakąś wolną ławkę żeby napić się herbaty. Jakby cała Polska zjechała się na szczyt Gubałówki :-) Wokół nas sporo narciarzy, deskarzy, całe rodziny, dużo turystów zagranicznych. Po nacieszeniu oczu widokami zgodnie na naszym pomysłem poszliśmy poszaleć na skuterach śnieżnych. Ooooo, to było coś! To dużo lepsza zabawa niż quady! Szybciej zasuwa, wzbudza większą adrenalinę, jest też chyba mniej wywrotne. Na początku bałam się jeździć sama, prowadzić. Miałam cykora, że się przewrócę i śrubki nie dadzą rady... Ale było fantastycznie. Znów miałam uśmiech dookoła głowy! A to jeszcze nie koniec dnia! Później były Krópówki, spacer, oscypki, a wieczorem prawdziwy kulig w saniach z pochodniami. Przejechaliśmy w zaprzęgu Doliną Kościeliską a po tym jak wymarzły mam wszystkie kończyny rozgrzewaliśmy się przy góralskim ognisku piekąc kiełbaski i popijając grzańca. Trafiła nam się wyjątkowo udana grupa bo śmialiśmy się do rozpuku ;-) Ten wyczerpujący dzień zakończyliśmy o północy na Krupówkach, gdzie ludzie jak sardynki upchani pośród kamieniczek, choinek i witryn sklepowych z szampanami w rękach, w czapach z króliczymi uszami na głowach odliczali do chwili kiedy Nowy Rok zastąpił stary. Życzenia, fajerwerki, pyszny szampan prosto z gwinta! Tak, w tym roku najważniejsze były życzenia zdrowia, zdrowia i zdrowia, bo kiedy je mamy - możemy mieć wszystko.
Poruszając się po bardzo zaśnieżonym Zakopanem a przede wszystkim Gubałówce dzierżyłam w dłoniach zamiast kul coś na wzór kijków narciarskich :-) Było bardzo ślisko więc kule nie zdałyby egzaminu. Przed wyjazdem szukałam w sklepach rehabilitacyjnych specjalnych nakładek, które zapina się na kule - to takie kolce, które bezpiecznie wbijają się w śnieg i lód. Jak na złość nigdzie ich nie było. Ale kijki zdały egzamin. Mocno poćwiczyłam ładne chodzenie w pionie. Aaa, i coś jeszcze. Buty wyposażyłam sobie w coś na wygląd raków ;-) Może nie takich profesjonalnych, hehe, ale były to gumowe nakładki na buty podbite od spodu korkami jak u piłkarzy. Dzięki nim czułam się bezpiecznie. Nie bałam się, że się pośliznę, przewrócę czy zrobię krzywdę wyremontowanemu bioderku ;-)

Nowy Rok spędziliśmy na Słowacji wygrzewając się w wspaniałych basenach termalnych. Baseny pod chmurką miały "brudną" wodę rdzawego koloru. Temperatura wody (w każdym basenie inna) osiągała od 28 do 40 stopni Celcjusza. Temperaturomierz powierza w ciągu dnia kiedy świeciło słonko pokazywał - 3 stopnie, a wieczorem minusik spadł do około 8 stopni. Po szyję w wodzie korzystaliśmy z dobrej mocy gorącej wody termalnej, ze szronem na włosach mówiąc wypuszczaliśmy perę z ust. Fantastyczne. Nie omieszkaliśmy również zrelaksować się w pięknych saunach. Wyjątkowo miły, i inny dzień :-) Wieczorem padliśmy jak wymęczone muszki.
Sylwestrowo-noworoczny wyjazd spędziliśmy bardzo miło, nie brakowało przygód.
Tylko powrót do domu nie był już wesoły... Z samego Zakopanego do Krakowa jechaliśmy 4 godziny! Pod naszym blokiem w Wa-wie zaparkowaliśmy po 9 godzinach jazdy.... Eh... Mówiąc szczerze ta 9-cio godzinna jazda dała mi tysiąckroć bardziej po kościach niż wszystkie inne harce, spacery, skutery śnieżne, kulig i marszruty po Gubałówce.

Gubałówka XII.2008


widok na Giewont XII.2008


skutery śnieżne na Gubałówce XII.2008


Zakopane XII.2008


Słowacja - droga do Besenovej I.2009


śmigłowiec TVN24 na Gubałówce XII.2008

fotos by K&T 2008/2009

czwartek, 25 grudnia 2008

25.XII.2008. Święta, Święta

/rodzinny dom/

Jest nas dużo, jest gwarno, nawet bardzo :-) W dniu Wigilii jak na zamówienie zaczął padać śnieg. Świat się zabielił, od razu zrobiło się świątecznie i zimowo. Świeże i rześkie powietrze wpada czasami uchylonym oknem i intensywniej roznosi po domu aromaty świątecznego stołu. Piękna, duża i żywa choinka połyskuje światełkami i bombkami a słomiane ozdoby przy każdej sposobności tańczą na gałązkach. Jest pięknie.
Mimo całego świątecznego gwaru i objadania się przepysznymi ciasteczkami (moje ulubione to "ule"- najlepsze w wykonaniu naszej utalentowanej sąsiadki) nie folguję sobie z ćwiczeniami. Bardzo zależy mi, żeby po powrocie ze Świąt z Sylwestra "pochwalić" się przed moim rehabilitantem ładnie odrobionym zadaniem domowym. Sama wyczuwam też zmiany. Przede wszystkim pod względem mięśni pośladkowych. Są dużo mocniejsze :-) W lustrze widzę gołym okiem, że moja pupa podniosła się - szczególnie prawy pośladek operowanej nogi. Jestem bardzo zadowolona. Każdy dzień zbliża mnie do wyjazdu na narty. Do mojego celu. Wybraliśmy już szczegółowo lokalizację, termin jest ustalony. To będzie Francja - po raz pierwszy, tam na nartach jeszcze nas nie było. Ruszamy do regionu Les 2 Alpes na przełomie marca i kwietnia 2009. Do tego czasu noga musi być 200% sprawna i będzie!! :)
Kończę pisanie z miłą myślą o nartach i zmykam zjeść na pewno pyszną kolację. Po kolacji w planie mamy rodzinny spacer. Pierwszy raz sprawdzę jak kule zachowują się na śniegu...


foto by net

sobota, 20 grudnia 2008

20.XII.2008 Czy potrzebna krew?

/rodzinny dom/

I jak jak wszyscy w tej porze roku wpadłam w świąteczny galimatias. Zakupy, prezenty, porządki, wyjazd do rodziców, kartki i listy świąteczne, życzenia, eh.... Mnóstwo tego. Rąk brakuje. Przez te wszystkie czynności dużo więcej chodzę, jeżdżę samochodem - to ma wpływ na nogę. Pobolewa mnie. Ale noga to nic. Gorzej bolą plecy. Podróż do rodziców, te 400 km w małym samochodzie dało mi w kość. Ale nie ma za bardzo jak odpocząć. Wczoraj i dziś większość czasu siedziałam przed laptopem. Siedzę i klikam i klikam. Najgorsze jest to, że wcale nie zbijam przysłowiowych bąków. Dziś mamy jeszcze w planie przystroić choinkę. Jest jak co roku żywa. Tym razem to sosna. Pięknie pachnie :-)
Biegając za świątecznymi prezentami nie miałam nawet chwili aby naskrobać coś nowego na blogu. A są sprawy, które chciałam poruszyć.
Ostatnio rozmawiałam sporo z osobami, które tak jak ja są po ganzu albo czekają na zabieg. W kilku rozmowach (mailowo, na GG) poruszyliśmy temat transfuzji krwi. Pojawiały się pytania, czy idąc do szpitala na zabieg trzeba się zabezpieczyć w krew ewentualnie potrzebną nam później po zabiegu do przetoczenia. Prawda jest taka, że szpitale mają obowiązek na wypadek takiej potrzeby zapewnić pacjentowi wymaganą ilość jednostek krwi. Jednak jak powszechnie wiadomo, w polskich szpitalach i klinikach krew potrzebna jest ciągle, a honorowych dawców mimo iż stale przybywa to banki krwi i tak są w potrzebie i monitują o krew. Także miłym gestem jest oddanie krwi do najbliższej swojemu zamieszkaniu stacji krwiodawstwa celem wsparcia innych potrzebujących. Możecie przed planowanym zabiegiem poprosić swoich znajomych i przyjaciół o pójście i oddanie krwi "na Wasze konto". Wtedy w stacji oddając swoją cenną krew zaznaczają dla kogo ona jest przeznaczona i wypisują potwierdzenie oddania krwi. Takie potwierdzenie mile widziane jest w szpitalu :-) Wiadomo, że krew oddana przez Waszych przyjaciół czy rodzinę nie będzie stricte przeznaczona dla Was. Otrzyma ją ktoś o takich samych parametrach krwi, zapewne w szpitalu który będzie w pobliżu owej stacji krwiodawstwa. W Otwocku, przed operacją wykonują szereg badań określających grupę krwi pacjenta, wszystko sprawdzane jest bardzo skrupulatnie i szczegółowo. Finalnie, jeśli podczas albo po zabiegu okaże się, że delikwentowi przydałby się dodatkowy woreczek krwi - otrzymuje świeżutką, idealnie dopasowaną do swoich parametrów krew z banku krwi. Ja przed operacją zrobiłam nieco inaczej. Przed planowanym terminem operacji, poddałam się autotransfuzji krwi, którą specjalnie opieczętowali i przygotowali na dany termin właśnie dla mnie samej i przetransportowali do szpitala w Otwocku. Naturalnie takie planowanie było ściśle uzgodnione z lekarzem hematologiem w stacji krwiodawstwa. Każda krew ważna jest tylko 35 dni (jeśli się nie mylę). Wiadomo, że im świeższa - tyl lepsza. Dokładnie z kalendarzem w ręku zaplanowałam sobie kiesy pójdę oddać krew pierwszy raz, potem musiałam odczekać minimum 7 dni aby móc pójść oddać ją drugi raz. Tym sposobem zabezpieczyłam się w 2 jednostki własnej krwi (każda jednostka to 450 ml). Ważnym było, aby ostatnie oddanie krwi było nie krócej niż 1,5 tygodnia przez zabiegiem w szpitalu. Moja własna krew musiała zdążyć się odbudować, hemoglobina wzrosnąć tak, abym w szpitalu spełniała potrzebne kryteria i aby dopuścili mnie do operacji. Oczywiście długi czas przed planowanym oddawaniem krwi wspomagałam się witaminami i specyfikami zawierającymi żelazo. Piłam też przygotowany przez moją mamę domowy sok z buraków. Wszystko udało się zgodnie z planem.
Mogłam tak wykombinować z racji bliskiego zamieszkania - do szpitala w Otwocku mam zaledwie 40 km, tym samym nie było problemu z transportem krwi z Stacji Krwiodawstwa przy ul. Saskiej w Warszawie gdzie oddałam krew do otwockiej Kliniki. (wiadomo, że autotransfuzja osoby z drugiego końca Polski w stosunku do Otwocka byłaby trudna ze względu na kosztowny transport krwi.) Nie pamiętam dokładnie czy pisałam o tym wcześniej, ale dzień po operacji (mimo, iż w trakcie zabiegu bardzo mało krwawiłam) otrzymałam owe 2 woreczki krwi. Moja własna krew, tak jak wcześniej wypłynęła z moich żył przez plastikową rurkę, tak na powrót znalazła się we mnie :-) Było to jak potężny zastrzyk energii i zdrowia :-)
Dużo ciekawych informacji na temat krwi i krwiodawstwa można znaleźć na poniższej stronie:
http://www.krewniacy.pl
A samego oddawania nie trzeba się obawiać :-) To nic strasznego. Przede wszystkim personel w takich stacjach jest tak miły i uczynny, że miód na serce więc widok pokaźnej igły nie ma znaczenia :-) No i dostaje się kilka pysznych czekolad!


foty by net

środa, 17 grudnia 2008

16.XII.2008. Poszukiwania

/mieszkanie/

Wróciłam ze spotkania ze znajomymi. Pośmialiśmy się, zjedliśmy mały obiad, poplotkowaliśmy na wspólne tematy. Miło spędzony czas. Teraz siedzę od 2 godzin przy laptopie poszukując w necie uroczej i romantycznej restauracyjki na kolację we dwoje. Eh, trudne zadanie. Pojutrze zmykam już do rodziców na Święta, tak więc miła mini-wigilijna kolacyjka jest dobrym pomysłem.
W drodze z rehabilitacji rozmyślałam nad rozszerzeniem bloga o coś w rodzaju kącika rehabilitacyjnego. Na razie nie zdradzę reszty pomysłu, bo jest w powijakach. Na Święta otrzymałam dzisiaj od mojego rehabilitanta zestaw ćwiczeń domowych do samodzielnego wykonywania. Banalnie proste wyglądem- trudne do prawidłowego opanowania. Jest też postęp w chodzeniu- zlokalizowałam swój błąd w ustawieniu nogi który powoduje ból w kolanie i nadwyrężenie więzadeł. Teraz tylko mieć się na baczności i unikać go :-)
Zmykam pakować prezenty gwiazdkowe ;-)


foto by net

sobota, 13 grudnia 2008

13.XII.2008. Centrum handlowe

/centrum handlowe/

Chodzę i oglądam telewizory. Hm.. trzeba skończyć jakieś specjalne studia , żeby zrozumieć o co w tym biega... Co to znaczy 100 Hz? Że niby jest lepszy jeśli to posiada? Eee, nie widzę różnicy. Za to bardzo zgrabne głośniczki widzę. Ooo, takie by pasowały :-) Jest tyle gadżetów, że głowa boli. Chodzenie, a raczej przepychanie się między zatłoczonymi alejkami jest zdecydowanie uciążliwe. Dobija mnie kiedy ludzie jak ostatnie gapy zachodzą mi drogę, nie wpadną na pomysł, że kiedy chcę z kulami przejść obok, mogliby ciut się odsunąć, zrobić trochę miejsca. Eh.. nie rzadko zdarzało mi się już w sklepie wyczyniać jakieś ekwilibrystyczne ruchy, żeby wyminąć kogoś czy po prostu wejść lub wyjść. Niestety "zdrowi" ludzie nie potrafią zrozumieć i choć odrobinę wczuć się w sytuację. "Najlepsza" jest sytuacja przy drzwiach - ja wychodzę ze sklepu, ktoś próbuje wejść. Pytanie za sto punktów: czy wchodzący poczeka i np. sam otworzy drzwi i przytrzyma je widząc mnie o kulach? Hahhaha! Marzenie! tak robi zaledwie garstka! Większość, szczególnie teraz, w przedświątecznym szale wpycha się bezmyślnie, byle szybciej, byle do przodu. Najbardziej nie znoszę kiedy ludzie w centrum handlowym popychają mnie, szturchają, a ja robiąc zakupy, pchając nie raz wózek "walczę o życie". Nie jest lekko, ale czy ktoś mówił, że będzie? ;-)
Trafiłam w alejkę z żelazkami i fotelami masującymi. Testuję. Fotel- rzecz jasna. Cały szkopuł tkwi w pilocie z kilkoma przyciskami, próbuję na chybił trafił włączyć jakąś opcję. Shiatsu. Ooooo, rewelacja. Mmm, jak miło. Od części lędźwiowej w górę z dwóch stron, równomiernie coś masuje mi plecy. Bajka. Gdyby nie te tłumy zdesperowanych kupujących wokół mogłabym się zrelaksować i poczuć jak u wprawnego masażysty :-) Miła sprawa.
Zmęczenie, kolano boli (nadwyrężone więzadła), od wczoraj pojawił się też nowy ból, w pośladku operowanej nogi, to nie jest ból mięśniowy..., dokucza też ogólnie biodro, miejsce śrubek. Ale nie ma się co dziwić, dużo chodziłam, a raczej przedzierałam przez gąszcz zakupowiczów. Poza tym byłam dziś na rehabilitacji, przez godzinę pocąc się i stękając przy ćwiczeniach. Ale jest znowu postęp :-) To mnie cieszy. Muszę jednak więcej ćwiczyć w domu. Teraz robię nowe ćwiczenie podobne do wchodzenia zdrową nogą na stopień na którym stoi już operowana noga. Poprawnie wykonane ćwiczenie nie należy do prostych. W trakcie myśleć trzeba o wszystkim: gdzie jest moja pupa? gdzie jest prawe kolano? jak stoi prawa stopa? co robię z palcami u stopy? czy brzuch jest ściągnięty? czy miednica w przodopochyleniu? czy obydwa ramiona są w tej samej pozycji, prosto? Zwariować można! Nigdy wcześniej nie wchodząc po schodach nie myślałam o takich rzeczach! Nikt o tym nie myśli! Dobra, trzeba być twardym nie miętkim ;-) Skoro są efekty, to będę się tego trzymać.
Sobota wieczór, czas na kino domowe! Jakaś nowa sensacyjka. Odpalić projektor, czas start!


foto by net

czwartek, 11 grudnia 2008

11.XII.2008. Środek nocy?

/ośrodek rehabilitacji/

6.30 rano. O matko! Środek nocy, o nie! Błagam, dlaczego muszę wstawać??! To jakiś koszmar, dopiero co udało mi się zapaść w głęboki sen :-/ Nie jestem w stanie zwlec się z łóżka, leżąc z telefonem w ręce szybko (na ile to jest możliwe zaspanym umysłem) analizuję sytuację i wymyślam powody, które mogłyby zatrzymać mnie w ciepłym łóżku. Bez sensu. Muszę... wstaję.. Idę jak na skazanie do łazienki, myję zęby, walczę z opadającymi powiekami.
Od jakiegoś czasu co dzień kładę się nie wcześniej niż o 3 w nocy. Nierzadko do 4 walczę sama z sobą o sen. 6.30 rano jest niedorzeczna, nie, nawet nie chcę o tym myśleć. Jest jedna dobra metoda na wstawanie, ona zawsze niezawodnie działa. Ale stosując ją trzeba mieć wspaniałą wyobraźnię i.. chyba być świrem. W ekstremalnych przypadkach, takich jak dziś wstając usilnie wkręcam sobie, że wstaję wcześnie bo wyjeżdżam na narty. Żeby było jasne- tutaj trzeba wspiąć się na wyżyny autokłamstwa! Jednak dobry bajer nie jest zły ;-) Silne utwierdzenie się w powyższym przekonaniu pozwala wygrzebać się z pościeli, nawet ochoczo doczłapać do łazienki czyniąc wszelkie z tym związane powinności. Podstawa: myślisz o nartach, stokach, zmarzniętych policzkach i wspaniałym powietrzu. Rozczarowanie przychodzi kiedy jestem już w ciuchach- ciuchach innych niż te które ubrałabym jadąc na narty.... jasny gwint! Czy ja jestem normalna!? Ok, cel osiągnięty. Wstałam, jestem przytomna, w sumie o to chodziło. A teraz gwoli wyjaśnienia tej chorej aczkolwiek działającej metody - parokrotnie zastosował ją na mnie mój tata w ekstremalnie rannych godzinach wyczuwając, że nic innego pewnie nie da rady zwlec mnie z łóżka. Bilans skutecznego wybudzania: 100%.
Godzina 8 z hakiem, ok, jestem, Ursynów, przychodnia rehabilitacyjna. Wchodzę i od razu widzę minę mojego rehabilitanta. Eh, nie jest dobrze. Przyznałam się do wczorajszych poczynań. Czy dostałam mówiąc kolokwialnie ochrzan? Oczywiście! Po reprymendzie pokazał mi, że naciągnęłam sobie więzadła w kolanie (operowanej nogi), moje sprzątanie "wyszło mi bokiem", widać było jak na dłoni, że od razu gorzej chodzę, etc. Eeehh... Mam wrzucić na luz. Mam zapomnieć o świątecznych porządkach i szarpaniem się z odkurzaczem (na marginesie - zepsułam go wczoraj ;-) ). To samo usłyszałam godzinę później przez telefon od siostry. Dobitnie przypomniała mi, że jestem DOPIERO (a myślałam, że AŻ) dwa miesiące po złamaniu 3 kości! Słowa złamanie, zamiast przecięcie użyła specjalnie, żebym chyba szybciej przyswoiła, że tam w środku wciąż jest jak po burzy. Kości niezrośnięte, tkanki pewnie jeszcze nie do końca odbudowane... Tak, tak, wiem. Wiem, ale wkurza mnie to! Jak długo mam jeszcze tak się z tym bawić!?
Koniec, idę spać, serio. Wiem, że jest południe. No i co z tego? Mam tak rozregulowany zegar biologiczny, że nie ma to dla mnie znaczenia. Chce mi się spać. Spać, spać...


foto by net

środa, 10 grudnia 2008

10.XII.2008. Porządki

/mieszkanie/

Wzięłam się za porządki. Kuchnia, łazienka, odkurzanie podłóg. Niby nic takiego... Mięśnie bolą jak... po prostu bolą. Operowana noga rwie. O kręgosłupie wolę nie myśleć! Ładnie, jeśli jutro przyznam się rehabilitantowi do tych wygibasów przez pół dnia bez kul - dostanę niezłą burę. Dodatkowo idąc do garażu po samochód pokonałam drogę bez kul (niosłam je pod pachą) i testowałam czy umiem schodzić już ze schodów o własnych dwóch nogach. Te schody kiepsko wyglądały... czułam, że nie pomagam kręgosłupowi, więc dałam sobie z tym spokój. Sumując- trochę się dziś nadźwigałam i naschylałam (szczególnie szarpiąc się z odkurzaczem) + wczorajsze ćwiczenia na rehabilitacji + wieczorne 30 min. na rowerku dało mi w kość. Boli :-/ Ale to moja wina, przesadziłam.
Wracając do wczorajszych ćwiczeń - jest plus! Usłyszałam, że ładniej chodzę, mam lepsze ustawienie miednicy i pilnuję pleców. Ciągle oszukuję tylko ustawiając "po swojemu" stopy, a tym samym koryguję sobie ustawienie kolana, które nadal dokucza. Ale jest dobrze, jest lepiej. Kamień spadł mi z serca. Czuję, tak po cichutku, bardzo po ciuchu, że jest szansa, żebym Święta spędziła bez moich hałasujących i wiecznie przewracających się po mieszkaniu kul :-)


foto by net

poniedziałek, 8 grudnia 2008

8.XII.2008. Przyjaciele i ...

/mieszkanie/

Dziś nie wystawiłam nawet nosa z mieszkania. Za to wczoraj spędziłam cały przesympatyczny zresztą dzień z rodziną :-)
Jest maleńka zmiana, wydaje mi się, że lepiej chodzę. Ale to moje wolne wnioski, dowiem się tego pewnie jutro na spotkaniu z rehabilitantem. Przez ostatni tydzień nie miałam zajęć, bo mój rehabilitant rozchorował się :-( I dla niego kiepsko i dla mnie kiepsko, bo czas goni a ja czuję że wciąż jestem w lesie... Chciałam na Święta poruszać się już zupełnie samodzielnie, bez kul... ale nie wiem jak będzie faktycznie..

Zastanawiałam się ostatnio nad tym ile zmieniło się w moim życiu po operacji. Nie oceniam tutaj stanu zdrowia, samopoczucia czy swoich czysto technicznych możliwości. Zastanowiło mnie zupełnie co innego. Uświadomiłam sobie (na początku stanowiło to spore zaskoczenie dla mnie samej), że moje osobiste przeżycia, to co przeszłam w szpitalu, związany z tym duży strach i niemały ból - te wszystkie czynniki w jakiś sposób ukształtowały mnie, częściowo zmieniły światopogląd. Do tej pory brakowało mi asertywności, np. nie potrafiłam szczerze w oczy powiedzieć komuś, że nie zrobię czegoś bo zwyczajnie nie chcę, nie podoba mi się dana rzecz, czy chociażby nie mam ochoty na spotkanie. Zawsze, nawet gdy nie miałam na to ochoty byłam miła, nie okazywałam swojej dezaprobaty jeśli takowa była i starałam się duchowo "robić dobrze" wszystkim, wszystkim prócz samej sobie. Jak się to przejawiało? W spotkaniach "na siłę" z ludźmi z którymi niekoniecznie miałam na to ochotę, w cierpliwym wysłuchiwaniu nierzadkich narzekań znajomych o tym, że nie mają pracy (albo mają z nią problem), nie mają dziewczyny (albo mają z nią problem), są chorzy (tak, to zmora nas wszystkich!), nie układa im się w życiu, za mało zarabiają, nie mają pomysłu na życie.. etc. Ciekawym zjawiskiem było to, że im więcej miałam własnych zmartwień na głowie tym gęściej sypały mi się na ramiona problemy i innych. Apogeum nastąpiło tuż przed operacją, kiedy zamiast sama być w jakiś sposób podtrzymywana na duchu przez przyjaciół i znajomych stałam się istną czarą goryczy do której dzień w dzień ktoś dolewał i dolewał! Oficjalnie przez swoją mamę zostałam mianowana nową Matką Teresą, a mój partner zaczął żartobliwie podpowiadać, że chyba minęłam się z powołaniem i powinnam prowadzić jakiś internetowy kącik porad w stylu: "Napisz do Katji". Ponoć zważywszy na ilość "zleceń" mogłabym się z tego utrzymać ;-) Mnie, trzeba szczerze przyznać, powoli przestawało to bawić... Czułam się wykorzystywana i to wykorzystywana przez tych, którym to ja miałam nadzieję niebawem (gdy zajdzie taka konieczność) wypłakiwać się na ramieniu! Wtedy jeszcze nie wiedziałam ile owe wydarzenia zmienią w najbliższym czasie. Będąc już w szpitalu, wystrachana, przerażona tym co wokół mnie się dzieje, jak każdy chory i zestresowany człowiek liczyłam na wsparcie bliskich mi osób - rodziny, znajomych i przyjaciół. Na rodzinie, nawet tej dalszej nie zawiodłam się, byli, wspierali, czułam ich zainteresowanie i życzliwość. Jak się miało okazać z przyjaciółmi i znajomymi było inaczej... W ludzkim wyobrażeniu przyjaciel jest kimś na kim możemy polegać, ufać mu, zwierzać się, śmiać się razem z nim i płakać. Przyjaciel jest naszą opoką, wiernym towarzyszem doli i niedoli. Przede wszystkim przyjacielem jest się na zawsze. Nawet kiedy los rozdziela dwoje przyjaciół, czy dorosłe życie kieruje ich w przeciwne strony - przyjacielem pozostaje się na zawsze, nie da się po prostu przestać nim być. Jest się wtedy przyjacielem ze szkolnej ławki, przyjacielem z dzieciństwa, ze studiów itd. Ktoś mądry kiedyś powiedział, że jeśli przestałeś być czyimś przyjacielem to znaczy, że tak naprawdę nigdy nim nie byłeś. Zapewne byłeś tylko jego znajomym, albo dobrym znajomym. Tak, znajomi to o wiele szersze grono, które podczas całego życia ewoluuje, zmienia oblicze. Jedni wchodzą do tego grona, inni z biegiem lat i z czasem odchodzą. Tu granica jest płynna.


foto by net

Moja operacja dokonała uszczerbku w gronie znajomych, a ściślej mówiąc dobrych znajomych oraz co było znaczniej boleśniejsze przetrzebiła wąskie grono przyjaciół... :-( Mówiąc dobitnie realia szpitalne, mój stan, choroba zdeptały wydawać by się mogło silną 7-letnią przyjaźń. Trudno było mi zrozumieć sytuację, bo to właśnie od mojego PRZYJACIELA oczekiwałam ciepłych słów otuchy, zainteresowania, ufałam, że mnie rozumie, i mogę na niego liczyć. Przedsmak tego jak bardzo się pomyliłam poznałam zaledwie 5 dni przed zabiegiem, kiedy z ust PRZYJACIELA przez telefon usłyszałam, jak wiele ma problemów z pracą i dziewczyną, a co do mnie, to: "bez przesady, to nie jest przecież przeszczep serca!" Tak! Właśnie, że tak! To jest dla mnie przeszczep serca!!! I nic nikomu do tego! Do dziś trudno mi zrozumieć czym zasłużyłam sobie na te słowa... Na szczęście już o tym nie myślę. Zgodnie z mądrą myślą powyżej - jak się okazuje "mój" PRZYJACIEL nigdy nie był przyjacielem. Wydawało mi się... Aaa, a może to wcale nie choroba, wcale nie trudny dla mnie czas zabił naszą przyjaźń!? Tylko w końcu okazało się, że po 7 latach ciągłego dawania nagle chciałam coś otrzymać? Dobre, ciepłe słowo otuchy na które nie było stać mojego PRZYJACIELA?
Podobnym brakiem kompletnego zainteresowania moją osobą a tym samym zdrowiem "wykazało się" kilkoro znajomych. Czy ktoś nie powiedział kiedyś: prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie? Tak, święta słowa. Po raz pierwszy przekonałam się o tym na własnej skórze. Zobaczyłam egoizm ludzi, ich zapatrzenie w siebie, dewizowane hasłem: brać! Bo po co dawać...
Ale czas o nich zapomnieć, bo po co rozpamiętywać tego rodzaju rzeczy. Życie biegnie dalej, już bez pseudoznajomych i wątpliwych przyjaciół.
Za to wspaniale jest się cieszyć z wartościowych kontaktów, które operacja i niełatwe dla mnie momenty tylko umocniły. Kochani, bliscy, wartościowi i pomocni znajomi oraz przyjaciele :-) Spisali się na medal za co jestem im szalenie wdzięczna!
I tu wracając do mojej początkowej myśli - to właśnie te przykre doświadczenia plus szereg zdarzeń podbił moją asertywność. I to bez drogich kursów i prania mózgu na warsztatach z autoprezentacji! Przestałam ułatwiać życie wszystkim dookoła kosztem siebie samej. Nauczyłam się mówić "nie", nauczyłam się odmawiać. Nauczyłam się mówić wprost co co myślę i czuję. Nie owijam w bawełnę - a już myślałam, że dane mi będzie zostać prząśniczką ;-) I bardzo mi z tym dobrze. Czuję jakby ogromny, wielki głaz zwalił mi się z serca. O ile lżej mi oddychać wiedząc, że nie muszę się z nikim i niczym "szczypać". Jeśli moja prawda, własne zdanie kogoś boli albo nie odpowiada, to czy ja powinnam się tym martwić? Czy życie polega na ciągłym głaskaniu innych po głowie, mówieniu tylko miłych rzeczy, wiecznym i naiwnym do utraty rozsądku pocieszaniu? Powiedziałam sobie pass!
I naprawdę, bardzo, bardzo mi z tym dobrze :-)


foto by net

czwartek, 4 grudnia 2008

4.XII.2008. Wiewióry

/park/

Są piękne, zwinne, puszyste i odważne. Mają cudownie zimne łapki i długie pazury. Ich pyszczki, zwłaszcza jesienią są wiecznie utytłane w glinie i ziemi :-) Uwieeeeeelbiam je! Za włoskiego orzecha wskakują czepiając się spodni na kolana, a nawet plecy! Obracając orzech wokół jego osi w kilka sekund rozgryzają twardą łupinę. Kawałki orzecha smacznie chrupią trzymając długimi palcami, inne starannie zakopują w ziemi, pod drzewami, a czasem w szczelinach kory drzew. Wyjątkowe stworzenia :-) Dziś po raz pierwszy od czasu operacji byłam w parku odwiedzić moich małych rudych przyjaciół. Obcowanie z nimi to prawdziwy wulkan radochy. Niewiele brakowało, żebym latała za nimi po lesie ;-)
A o kim mowa?
- Poniżej:




fotos by K&T XII. 2008

Chciałam podziękować za maile, rozmowy na GG i komentarze osób, które czytają bloga. Co jakiś czas otrzymuję wiadomości, sygnał od kogoś, kto wyszperał "Dziennik z remontu" w internecie i znalazł w nim coś dla siebie, coś co pomaga mu w oczekiwaniu na jego własną operację, przygotowaniu się, przełamaniu strachu itd. Cieszę się, bo tym samym wiem, że blog stał się czymś pozytywnym, czymś co najkrócej mówiąc ma sens :-) Dziękuję.
Jeśli pominęłam jakieś ważne wiadomości, temat który warto poruszyć w związku z Ganzem, autotransfuzją czy rehabilitacją pytajcie. Skrupulatnie odpowiem :-)

poniedziałek, 1 grudnia 2008

01.XII.2008. 8 tygodni po Ganzu

/spacer/

Siedzę na ławce, na boisku do tenisa i siatkówki i dumam. Ciekawe kiedy będę mogła zagrać sobie...? Kiedy pierwszy raz pobiegnę? Za 2 tygodnie, za miesiąc, za 2 miesiące? Nie mam pojęcia jak szybko to nastąpi. Chciałabym już dziś wyrzucić w diabły kule i chodzić jak normalny człowiek! Czasem tak bardzo mi ciążą, chciałabym zobaczyć jak szybują z balkonu.. daleko.. w hukiem spadają na betonowe patio pomiędzy blokami. Wyszłam na spacer. Ale tak długo grzebałam się z ubieraniem, wykonywaniem ostatnich "pracowych" telefonów i maili, że moje słońce zaczęło chować się za czubkami sosen. Wszystko robię za późno, za wolno. Ok, może nie w słońcu, ale tak czy siak poczytam trochę książkę. Jeden z thrillerów w którym tajemniczy i jak się okazuje seryjny morderca sieje pogrom wśród spokojnych do tej pory okolic Nowego Orleanu. Dość wciągający, zważywszy, że lubię thrillerki ;-) Przy czytaniu w bezruchu na ławce zaczyna marznąć mi pupa. Ups, a czego ja się spodziewałam? Afrykańskich upałów? W końcu to 1 grudnia ;-) O tak... Afryka... chętnie, baaardzo chętnie, nie mam nic przeciwko 40 stopniom w cieniu. A w morzu trzydzieści kilka. Pływam, aż kompletnie spierzchną mi od soli i wody usta, opuszki palców u stóp, ręce, skóra szczypie i prosi o prysznic w słodkiej wodzie. Bosko! Woda przejrzysta, turkusowa, błękitna, granatowa, ciemny granat, czerń.... Respekt. Przyspieszone bicie serca, niewiarygodny podziw, ukołysanie w głębi i ciekawość połączona ze strachem - co jest tam, głęboko, na samym dnie? Piękne i inteligentne ośmiornice? Może duże i te mniejsze nakrapiane ogończe z ostrymi jak brzytwa ogonami? Głębinowe kałamarnice, ryby kamienne, mureny, rekiny..? Na pewno tak, i wiele, wiele innych cudownych i zaskakujących stworzeń. Chciałabym je wszystkie kiedyś zobaczyć. Niestety, żeby zobaczyć te głęboooko musiałabym się w końcu przekonać do nurkowania głębinowego, które póki co kłóci się z moim wyobrażeniem o swobodzie i wolności podwodnego świata. Za to snorkeling zbliżony jest do freedivingu. Ale do freedivingu daleka droga ;-) Na start zaopatrzę się w książki Umberto Pelizzari "Manual of Freediving: Underwater on a Single Breath" oraz legandarnego Jacques Mayol'a: "Homo Delphinus. The Dolphin Within Man". Już same okładki książek na ebayu przyprawiają mnie o dreszcze ;-)
Zimno, zmykam do domu.

bardzo ciekawska ryba

do dziś nie wiem co to było ;-)

Cephalopholis argus

ogończa [bez ogona :-) ]

ośmiornica

skrzydlica (lion fish)

fotos by K&T Sharm el Sheikh 2008

/mieszkanie/

Trochę ćwiczeń, coś na ząb i ponownie zagłębiam się w podwodny świat. Nurkuję w Google Earth w poszukiwaniu ciekawych miejsc i raf na świecie. Boże! Jest ich mnóstwo! Nie spodziewałam się, że aż tyle. Będę mieć co robić przez całe życie ;-) W przerwach między zaczytywaniem się przy laptopie (robię to od 3 dni) zasuwam serię ćwiczeń. Został mi jeszcze dziś rowerek. Codziennie staram się ćwiczyć na nim przynajmniej 30 minut co przekłada się na jakieś 10 km (a nawiasem mówiącc - spalonych 300 kalorii). Mimo późnej pory odpalam projektor (konieczny jest jakiś film, żeby nie było nudno podczas pedałowania), uzupełniam wodę w butelce i zasuwam.