czwartek, 9 października 2008

09.X.2008 Pod skalpelem..

/Szpital im. prof. A. Grucy Otwock/

Na stół operacyjny położyłam się we wtorek 07.10 br. ok. godz. 12.00. Od godz. 8 czekałam na bloku operacyjnym na przydzielonym mi łóżku. Z mojej sali mogłam zabrać tylko wodę do picia, nic więcej. Byłam wygłodzona i wystraszona (nie jadłam już od godz. 16 dnia poprzedniego, i nie piłam od północy).
Najtrudniejsze jest bezczynne czekanie.
Czekanie na to, co wprowadza w stan, który trudno jest opisać. To zdecydowanie najtrudniejszy moment, analizujesz, czy zostać czy wyjść przez drzwi i nie wracać. Serio... bez przesady. Takie były moje myśli, ale każdy przeżywa to na swój sposób. Mnie trzymała nam na miejscu jedna myśl, a raczej porównanie: jeśli stąd wyjdę – pojeżdżę na nartach jeszcze tylko jakieś 2 sezony a później już nic; natomiast jeśli zdołam przetrwać, opanować się i przejść przez to wszystko – pewnie nie pojeżdżę na deskach w ciągu 2 najbliższych lat, ale będę mogła jeździć później przez całą resztę życia.. To dość dobra motywacja – zostałam.
Niewyobrażalne jak chore i absurdalne jest myślenie człowieka w takiej chwili. Zacierają się proporcje, zmieniają wartości, świat, cała reszta poza tą chwilą przestaje istnieć i mieć znaczenie. Całe ciało i umysł opanowuje przejmujący do ostatniej szarej komórki strach.
Kiedy przyszedł na mnie czas (nie dało się przewidzieć, ani podpytać nikogo, która to będzie godzina) poszłam ostatni raz do wc, zdjęłam piżamę i położyłam się na łóżko, którym zawieziono mnie na salę operacyjną piętro wyżej.
Lekarz anestezjolog był przemiłym człowiekiem, opowiadał mi po kolei co będziemy robić. Dał środek, który w jakiś sposób mnie wyluzował. Później na siedząco podał mi znieczulenie do kręgosłupa, którego nie czułam w ogóle.
Strach powolutku zaczął przechodzić w swego rodzaju obojętność i zrozumienie dla sytuacji. Zostałam przykryta zielonym prześcieradłem a od pasa postawiono poprzeczkę, przez którą nie widziałam co dalej się dzieje.
W międzyczasie równie sympatyczna jak lekarz kobieta podczepiła mi cewnik. Tak samo, nie czułam bólu, nawet nie zorientowałam się kiedy było po wszystkim. A co potem? Później jak kamień w wodę – zasnęłam. Nic już nie czułam, nic nie pamiętam.
Obudziłam się jakieś niecałe 2 godziny później na tym samym stole operacyjnym. Zdezorientowana, nade mną był ten sam lekarz anestezjolog :-)
Ja wciąż myślałam, że to dopiero początek, że operacja się jeszcze nie zaczęła. Dobrotliwy lekarz powiedział, że wszystko ok, jestem już „gotowa” i wracam na salę pooperacyjną. Dopiero tam zobaczyłam profesora. Podszedł i powiedział: „Masz twarde kości jak góralka! Wszystko jest dobrze, poszło gładko i elegancko.” Wspomniał, że przy okazji wyciął mi narośl na operowanym biodrze.
Byłam oszołomiona, zaskoczona, że to już po wszystkim. Ma moment siostry wpuściły do mnie moją zatroskaną mamę. Cieszyła się, że wszystko poszło zgodnie z planem, wyściskała z wdzięczności
profesora. Potem był już tylko odpoczynek, co jakiś czas morfinka w ramię, doglądanie przez siostry. Po sprawdzeniu mojej morfologii lekarz zdecydował żeby podać mi moje zabezpieczone wcześniej w lodówce dwa woreczki krwi. Podczas zabiegu straciłam podobno niewiele krwi, ale dodatkowe jednostki były jak najbardziej przydatne.
Jak było zaraz „po”? Hm... na pewno nie łatwo, morfina znacznie ułatwiała cały pobyt na pooperacyjnej (bez niej byłoby krucho). Ale wszystko jest do przeżycia :)
Ciąg dalszy nastąpi :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli chcesz podzielić się swoim zdaniem, skomentować post lub blog napisz coś od siebie :-)

W polu: "Komentarz jako" rozwiń listę i wybierz "Nazwa" wpisując swój nick albo imię. Jeśli jesteś zarejestrowany/a w Blogerze - wybierz "Konto Google".

Serdecznie zapraszam do komentowania i konwersacji :-)
Katja.