poniedziałek, 8 grudnia 2008

8.XII.2008. Przyjaciele i ...

/mieszkanie/

Dziś nie wystawiłam nawet nosa z mieszkania. Za to wczoraj spędziłam cały przesympatyczny zresztą dzień z rodziną :-)
Jest maleńka zmiana, wydaje mi się, że lepiej chodzę. Ale to moje wolne wnioski, dowiem się tego pewnie jutro na spotkaniu z rehabilitantem. Przez ostatni tydzień nie miałam zajęć, bo mój rehabilitant rozchorował się :-( I dla niego kiepsko i dla mnie kiepsko, bo czas goni a ja czuję że wciąż jestem w lesie... Chciałam na Święta poruszać się już zupełnie samodzielnie, bez kul... ale nie wiem jak będzie faktycznie..

Zastanawiałam się ostatnio nad tym ile zmieniło się w moim życiu po operacji. Nie oceniam tutaj stanu zdrowia, samopoczucia czy swoich czysto technicznych możliwości. Zastanowiło mnie zupełnie co innego. Uświadomiłam sobie (na początku stanowiło to spore zaskoczenie dla mnie samej), że moje osobiste przeżycia, to co przeszłam w szpitalu, związany z tym duży strach i niemały ból - te wszystkie czynniki w jakiś sposób ukształtowały mnie, częściowo zmieniły światopogląd. Do tej pory brakowało mi asertywności, np. nie potrafiłam szczerze w oczy powiedzieć komuś, że nie zrobię czegoś bo zwyczajnie nie chcę, nie podoba mi się dana rzecz, czy chociażby nie mam ochoty na spotkanie. Zawsze, nawet gdy nie miałam na to ochoty byłam miła, nie okazywałam swojej dezaprobaty jeśli takowa była i starałam się duchowo "robić dobrze" wszystkim, wszystkim prócz samej sobie. Jak się to przejawiało? W spotkaniach "na siłę" z ludźmi z którymi niekoniecznie miałam na to ochotę, w cierpliwym wysłuchiwaniu nierzadkich narzekań znajomych o tym, że nie mają pracy (albo mają z nią problem), nie mają dziewczyny (albo mają z nią problem), są chorzy (tak, to zmora nas wszystkich!), nie układa im się w życiu, za mało zarabiają, nie mają pomysłu na życie.. etc. Ciekawym zjawiskiem było to, że im więcej miałam własnych zmartwień na głowie tym gęściej sypały mi się na ramiona problemy i innych. Apogeum nastąpiło tuż przed operacją, kiedy zamiast sama być w jakiś sposób podtrzymywana na duchu przez przyjaciół i znajomych stałam się istną czarą goryczy do której dzień w dzień ktoś dolewał i dolewał! Oficjalnie przez swoją mamę zostałam mianowana nową Matką Teresą, a mój partner zaczął żartobliwie podpowiadać, że chyba minęłam się z powołaniem i powinnam prowadzić jakiś internetowy kącik porad w stylu: "Napisz do Katji". Ponoć zważywszy na ilość "zleceń" mogłabym się z tego utrzymać ;-) Mnie, trzeba szczerze przyznać, powoli przestawało to bawić... Czułam się wykorzystywana i to wykorzystywana przez tych, którym to ja miałam nadzieję niebawem (gdy zajdzie taka konieczność) wypłakiwać się na ramieniu! Wtedy jeszcze nie wiedziałam ile owe wydarzenia zmienią w najbliższym czasie. Będąc już w szpitalu, wystrachana, przerażona tym co wokół mnie się dzieje, jak każdy chory i zestresowany człowiek liczyłam na wsparcie bliskich mi osób - rodziny, znajomych i przyjaciół. Na rodzinie, nawet tej dalszej nie zawiodłam się, byli, wspierali, czułam ich zainteresowanie i życzliwość. Jak się miało okazać z przyjaciółmi i znajomymi było inaczej... W ludzkim wyobrażeniu przyjaciel jest kimś na kim możemy polegać, ufać mu, zwierzać się, śmiać się razem z nim i płakać. Przyjaciel jest naszą opoką, wiernym towarzyszem doli i niedoli. Przede wszystkim przyjacielem jest się na zawsze. Nawet kiedy los rozdziela dwoje przyjaciół, czy dorosłe życie kieruje ich w przeciwne strony - przyjacielem pozostaje się na zawsze, nie da się po prostu przestać nim być. Jest się wtedy przyjacielem ze szkolnej ławki, przyjacielem z dzieciństwa, ze studiów itd. Ktoś mądry kiedyś powiedział, że jeśli przestałeś być czyimś przyjacielem to znaczy, że tak naprawdę nigdy nim nie byłeś. Zapewne byłeś tylko jego znajomym, albo dobrym znajomym. Tak, znajomi to o wiele szersze grono, które podczas całego życia ewoluuje, zmienia oblicze. Jedni wchodzą do tego grona, inni z biegiem lat i z czasem odchodzą. Tu granica jest płynna.


foto by net

Moja operacja dokonała uszczerbku w gronie znajomych, a ściślej mówiąc dobrych znajomych oraz co było znaczniej boleśniejsze przetrzebiła wąskie grono przyjaciół... :-( Mówiąc dobitnie realia szpitalne, mój stan, choroba zdeptały wydawać by się mogło silną 7-letnią przyjaźń. Trudno było mi zrozumieć sytuację, bo to właśnie od mojego PRZYJACIELA oczekiwałam ciepłych słów otuchy, zainteresowania, ufałam, że mnie rozumie, i mogę na niego liczyć. Przedsmak tego jak bardzo się pomyliłam poznałam zaledwie 5 dni przed zabiegiem, kiedy z ust PRZYJACIELA przez telefon usłyszałam, jak wiele ma problemów z pracą i dziewczyną, a co do mnie, to: "bez przesady, to nie jest przecież przeszczep serca!" Tak! Właśnie, że tak! To jest dla mnie przeszczep serca!!! I nic nikomu do tego! Do dziś trudno mi zrozumieć czym zasłużyłam sobie na te słowa... Na szczęście już o tym nie myślę. Zgodnie z mądrą myślą powyżej - jak się okazuje "mój" PRZYJACIEL nigdy nie był przyjacielem. Wydawało mi się... Aaa, a może to wcale nie choroba, wcale nie trudny dla mnie czas zabił naszą przyjaźń!? Tylko w końcu okazało się, że po 7 latach ciągłego dawania nagle chciałam coś otrzymać? Dobre, ciepłe słowo otuchy na które nie było stać mojego PRZYJACIELA?
Podobnym brakiem kompletnego zainteresowania moją osobą a tym samym zdrowiem "wykazało się" kilkoro znajomych. Czy ktoś nie powiedział kiedyś: prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie? Tak, święta słowa. Po raz pierwszy przekonałam się o tym na własnej skórze. Zobaczyłam egoizm ludzi, ich zapatrzenie w siebie, dewizowane hasłem: brać! Bo po co dawać...
Ale czas o nich zapomnieć, bo po co rozpamiętywać tego rodzaju rzeczy. Życie biegnie dalej, już bez pseudoznajomych i wątpliwych przyjaciół.
Za to wspaniale jest się cieszyć z wartościowych kontaktów, które operacja i niełatwe dla mnie momenty tylko umocniły. Kochani, bliscy, wartościowi i pomocni znajomi oraz przyjaciele :-) Spisali się na medal za co jestem im szalenie wdzięczna!
I tu wracając do mojej początkowej myśli - to właśnie te przykre doświadczenia plus szereg zdarzeń podbił moją asertywność. I to bez drogich kursów i prania mózgu na warsztatach z autoprezentacji! Przestałam ułatwiać życie wszystkim dookoła kosztem siebie samej. Nauczyłam się mówić "nie", nauczyłam się odmawiać. Nauczyłam się mówić wprost co co myślę i czuję. Nie owijam w bawełnę - a już myślałam, że dane mi będzie zostać prząśniczką ;-) I bardzo mi z tym dobrze. Czuję jakby ogromny, wielki głaz zwalił mi się z serca. O ile lżej mi oddychać wiedząc, że nie muszę się z nikim i niczym "szczypać". Jeśli moja prawda, własne zdanie kogoś boli albo nie odpowiada, to czy ja powinnam się tym martwić? Czy życie polega na ciągłym głaskaniu innych po głowie, mówieniu tylko miłych rzeczy, wiecznym i naiwnym do utraty rozsądku pocieszaniu? Powiedziałam sobie pass!
I naprawdę, bardzo, bardzo mi z tym dobrze :-)


foto by net

1 komentarz:

  1. Wiesz, bardzo przypominasz mi mnie samą z okresu "chwila po operacji". A dokładniej, w Twoim podejściu do ludzi. Też byłam takim plastrem miodu i lekiem na całe zło (kto to śpiewał?;)), wsparciem dla wszystkich. Tylko nigdzie nie było miejsca dla mnie. Operacja wiele zmieniła. Cieszę się, że podobnie dzieje się i z Tobą. Ostatnio tu nie zaglądałam, ale dopinguję Ci :) Pozdrowienia.

    OdpowiedzUsuń

Jeśli chcesz podzielić się swoim zdaniem, skomentować post lub blog napisz coś od siebie :-)

W polu: "Komentarz jako" rozwiń listę i wybierz "Nazwa" wpisując swój nick albo imię. Jeśli jesteś zarejestrowany/a w Blogerze - wybierz "Konto Google".

Serdecznie zapraszam do komentowania i konwersacji :-)
Katja.