środa, 8 kwietnia 2009

08.IV.2009 Neverending story!

piatek, godzina 20.00

Zapakowani po czubek dachu wyruszamy w ósemkę na dwa samochody zgodnie z kierunkiem nawigacji. Nasz cel podróży: Francja, miasto Les2Aples położone na wysokości 1650 m npm. Czeka na męcząca, długa trasa. Ale zwieńczenie jej i planowy widok Alp popołudniu w sobotę dodaje energii i zapału. Jest wesoło, mamy dobre humory, kawę i herbatę w termosach oraz tony kanapek. Mijają kolejne godziny. Jesteśmy z drodze już już 6,5 godziny, właśnie minęliśmy niemieckie miasto Chemnizt. Niektórzy z nas z nosem na bocznej szybie albo nogą w jakiejś przypadkowo otwartej torbie śnią już o alpejskich szusach. W najmniej spodziewanej chwili, w zupełnej ciszy i spokoju ja jako pilot i mój partner jako kierowca zauważamy, że nasz samochód dziwnie się zachowuje... Z tyłu, z rury wydechowej wydobywają się kłęby dymu, silnik prycha i terkocze jak traktor. Natychmiast zjeżdżamy na pierwszy napotkany parking. Cały samochód, nawet szyby ochlapane są olejem napędowym, który... rozbryzguje się spod maski! O co chodzi? Faceci w czwórkę usiłują pojąć dziwne zjawisko, my dziewczyny w liczbie czterech siedzimy jak myszki pod miotłą i czekamy na werdykt. Czekamy, czekamy, czekamy... mężczyźni rozkręcili już pół silnika.

Minęła godzina. Jest coraz zimniej. Siedzimy i denerwujemy się, czujemy się całkowicie nieprzydatne :-( Początkowo próbujemy proponować zziębniętym chłopakom kanapki i gorącą kawę. Na każdy gest reagują jak wściekłe byki. Przestajemy próbować... Nerwy udzielają się wszystkim. Mija kolejna długa godzina. Bez zmian. Auto nie jest w stanie jechać dalej. Teorii jest kilka: 1) turbina, 2) pompa paliwowa, pompa wtryskowa... Trzeba podjąć męską decyzję. Jedno - sprawne auto jedzie dalej w drogę, nie ma na co czekać. A jedna osoba z naszego niesprawnego samochodu ma przesiąść się do drugiego i z resztą w piątkę, upchani jak śledzie pojadą do celu. Ktoś przecież musi odebrać pokoje, zameldować się itd. Trzy osoby z naszego auta zostają i ... no właśnie i co robią? Kombinują. Wiedziałam, że dla mnie zostanie na zimnie, w niesprawnym aucie, czekanie na pomoc albo próby naprawienia samochodu są głupim pomysłem. Biodro nie będzie mi za to wdzięczne. Już sama podróż jest kiepsko akceptowana przez nogę a co dopiero podróż w nieskończone... Jednak bez chwili namysłu "wcisnęłam" koleżankę, która z nami jechała do drugiego samochodu. Dostali od nas wskazówki i ruszyli w dalszą drogę. Nie mogłam zostawić mojego partnera w kłopocie, druga sprawa - jestem kierowcą, a w takich okolicznościach ilość driverów ma znaczenie. Inna rzecz - wierzyłam, że jestem przydatna, będę mogła się czymś zająć…


Sobota godz. 4.30.

Czekamy na auto zastępcze, które jedzie do nas z Polski. Poza tym, jedzie do nas tata mojego szwagra sporym jeepem z lawetą na haku holowniczym- zholuje nasz samochód do Polski i odstawi mechanikowi. Nie zdecydowaliśmy się na naprawę w Niemczech. Po krótkiej analizie wiedzieliśmy, że to byłoby bolesne finansowo. Próbujemy zasnąć w samochodzie. Chłopaki z przodu, ja z tyłu niemalże na torbach i paczkach (aby piąta osoba mogła zmieścić się w sprawnym samochodzie do nas dorzucono mnóstwo pakunków). Jesteśmy zziębnięci z zimna, przemęczeni. Zmęczenie i ogarniające Zimonie daje zasnąć. Na dworze jest ok. -12 stopni Celsjusza.. W wychłodzonym samochodzie niewiele więcej. Na parkingu, na którym jesteśmy nie ma nic oprócz toalet. Jest już po 5 rano. Kiedy ja wyłączam się już z myślenia i powoli hibernuję w oczekiwaniu na wschód słońca chłopaki decydują aby zholować się na najbliższą stację, na której będzie szansa na ciepły kąt i porządną łazienkę. Pomysł jest ryzykowny - nasz samochód ma automatyczną skrzynię biegów a to znaczy, że nie lubi holowania... Los chce, że sprawę biorą w ręce sympatyczne chłopaki z Poznania, których jak się okazuje zna z widzenia mój Tomek. Jaki ten świat jest niewielki! Dystans niewielki, udało się z ryzykownym holem.
Od tego momentu koczujemy na stacji Aral. Kanapek jest coraz mniej, herbata w termosie już dawno się skończyła. Rozgrzewamy się w barwnej knajpce, rodem z lat 60-tych. Brudni, wciąż bez snu czekamy. Zmęczenie bierze górę i wracamy do samochodu. Narzucając na siebie wszystkie możliwe ubrania, koce i kurtki zasypiamy w wychłodzonym samochodzie (nie możemy go przecież odpalić żeby nagrzać sobie wnętrze). Wokół nas budzie się życie, okoliczni tubylcy - Niemcy przyjeżdżają tankować, wpadają do knajpki na wielkie amerykańskie burgery. My jak cyganie śpimy. Pewnie jesteśmy atrakcją - myślę sobie ziewając. Nasz sen jest iście króliczy. Na pewno nie można nazwać go odżywczym. Mijają kolejne godziny. Wisząc na telefonie sprawdzamy jak daleko jest nasza pomoc z Polski. Niestety wciąż daleko... Wracamy do knajpki na stację po kolejną drogą kawę, herbatę i siedzimy, czekamy. Ludzie wokół nas przelewają się przez kolorowe wnętrze, kelnerki dwoją się i troją aby zaspokoić wymagania klienteli. My - jak ubodzy krewni z trzeciego świata przyglądamy się jak całe rodziny pochłaniają wielkie talerze burgerów, frytek i dań obiadowych. Aż ślinka cieknie. Przy kubku kawy z Newsweekiem, Polityką, CKM oraz TopGear przed nosem odmawiamy sobie najtańszego burgera za bagatela 8 Euro (!). Myśl o kosztach naprawy auta, kosztach pomocy z Polski skutecznie powstrzymuje nas od skinienia na kelnerkę. Heh, kto by pomyślał! Z nudów wyruszamy na spacer po okolicy. Zegar pokazuje 15.00. Wietrzna pogoda nie sprzyja długim spacerom. Moje biodro zgłasza petycję o święty spokój, wannę ciepłej wody i wygodne łóżko. Marzę o tym. Zastanawiam się kiedy zacznę czuć swój smrodek. Ostatni prysznic brałam 24 godziny temu :-(

Sobota, godzina 17.00

Nareszcie! Po 12 godzinach czekania nadjeżdża nasz ratunek! Dzięki Bogu! Nasz zastępczy kombi kolegi oraz tata szwagra z lawetą, na którą zaraz wepchniemy naszego przyprawiającego nas o siwe włosy pochłaniacza mamony "grata". (Mówię "grata" ale na co dzień strasznie lubię to auto.. niestety). Operacja laweta trwała nie dłużej niż pół godziny. Kolega, który przyprowadził nam zastępcze auto oraz właściciel jeepa z lawetą odjechali w kierunku na Zgorzelec. Mają około 200 km do granicy.
Eh.. czuję się wspaniale! Koniuszkami palców wyczuwam, że tuż tuż za rogiem czeka mnie odpoczynek w (miejmy nadzieję) wygodnym hotelowym łóżku. Oczyma wyobraźni widzę jak szczęśliwe dojeżdżamy na miejsce :-) Przed dalszą podróżą czyścimy szyby na "naszym" już Aralu.

Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze wsiąść do samochodu kiedy zadzwonił telefon. Po drugiej stronie słuchawki - znajomy z jeepa holujący nasz samochód... Prosi abyśmy podjechali do niego.. ponoć stoi 500 metrów od stacji... mówi: mam problem. Hm... jaki problem? Myślę: pewnie samochód na lawecie trzeba lepiej ustawić, może dodatkowo zabezpieczyć pasami, może coś się obluzowało? Wsiadamy do zastępczego samochodu, jedziemy z jego stronę. Pierwsze co zaskoczyło mnie zjeżdżając z pagórka na którym usytuowana była stacja to widok wydłużającego się w oczach korka na autostradzie. Pomyślałam o jakimś zwężeniu, robotach drogowych. To co zobaczyłam dalej zmroziło mi krew w żyłach... Uświadomiłam sobie, że widzę samochód naszego znajomego zawieszony niemalże do połowy na barierkach nad jeziorkiem! Co???? Jak???!! Jak to możliwe?? Dlaczego??!! Nie wierzę!! Wypadki, kolizje drogowe widzi się w mediach na co dzień, słyszymy o nich od znajomych. Ale kiedy dotyczą NAS odczucie jest piorunujące. Kiedy zobaczyłam twarz naszego znajomego, kierowcy jeepa łzy napłynęły mi do oczu. Za mało mieliśmy problemów? Czy ostatnie 15 godzin nie było wystarczającym koszmarem? Naprawdę, cudem chyba się nie rozpłakałam. Tak bardzo żal było mi tego człowieka. Nie wiedział co się stało. Nie mógł pojąć jakim sposobem znalazł się w takim położeniu. Jest kierowcą nie od wczoraj. Jeździł dużo większymi samochodami, ciężarówkami, naczepami. Największym szczęściem w całej sytuacji było to, iż wszyscy byli cali. Nikomu fizycznie nic się nie stało. Kolejnym szczęściem w nieszczęściu było, to że laweta z naszym samochodem siłą rozpędu nie przekoziołkowała i nie wylądowała na dachu (ponoć w takich okolicznościach to standard…), oraz to, iż nie zdołała wepchnąć jeepa do jeziora.
Nasz horror trwał nadal, tyle, że los włączył do niego kolejne osoby. Wezwaliśmy niemieckie służby, drogowe. Przyjechała policja, karetka, służby zabezpieczające autostradę. Każdy z nas miał pełne ręce roboty. Mój Tomek rozmawiał z policją i organizował dźwig aby zdjąć jeepa z barierek, ja i kolega który z nami jechał natarczywie wydzwanialiśmy do Zgorzelca i okolic organizując tym razem już dwie (!) nowe lawety. Jedną po zepsutą w wypadku lawetę wraz z naszym niesprawnym autem a drugą po pokiereszowanego jeepa z praktycznie urwanym kołem. Cieszyłam się, że mogę w jakikolwiek sposób działać, negocjować warunki i ceny przez telefon. Choć tyle. Wcześniejsze czekanie było dobijające. Godziny biegły. Niemieckie służby drogowe zholowały oba auta z lawetą na "naszego" Arala….. Znów w punkcie wyjścia. "Przyjemność" zdejmowania dźwigiem jeepa i holowanie (3 km objeżdżając autostradę) kosztowała nasz portfel 700 Euro. Boleśnie...
Po powrocie na Arala czekało nas kolejne koczowanie. Hm.. zaczęłam się już przyzwyczajać... Całe ciało bolało już okrutnie. Domyślałam się, że chłopaki czują się podobnie, a może nawet i gorzej. Czekając na lawet znów staraliśmy się zdrzemnąć, rozgrzać herbatą na stacji i nie myśleć o tym co dalej. Wcześniej wsadziliśmy zdruzgotanego kierowcę jeepa do TIR-a jadącego do Wrocławia. Grunt, żeby przynajmniej on jak najszybciej dotarł do domu. Martwiłam się o niego strasznie :-(

Niedziela, godz. 0:10

Około północy przyjechały lawety z Polski. Dwie nowe i profesjonalne auta-lawety. Załadowanie obu aut i małej lawety na której nasz samochód stał o dobrych kilku godzin przebiegło sprawnie. Nasza pomoc drogowa okazała się bardzo fachowa. Po dopełnieniu wszelkich formalności i wytargowaniu "dobrej ceny" czyli 3200 zł za zwiezienie pojazdów do Polski z niedowierzaniem ostatni raz skorzystaliśmy z "naszej" toalety na Aralu szorując zęby aby w końcu ruszyć w niekończącą się podróż.

W międzyczasie reszta naszej ekipy dawno już dojechała do Francji. Wykąpani i zadowoleni aczkolwiek zmartwieni o nas smacznie spali oddychając niesamowitym alpejskim powietrzem.

Nasza dalsza droga do Les2Aples nie należała do łatwych. Byliśmy już tak zmęczeni, że musieliśmy coraz częściej stawać aby odpocząć, przewietrzyć się i umyć twarz. Oczy same się zamykały. Byliśmy głodni. Po domowych kanapkach dawno nie zostało śladu. Próbowaliśmy zjeść coś w Szwajcarii na McDonald'sie. Niestety pomimo wysiłku i starań nie dogadaliśmy się z kobietą w okienku, która domagała się od nas franków szwajcarskich zamiast euro. Pierwszy ciepły posiłek zjedliśmy już w Grenoble we Francji... też w McDonald's. Eh.. mówiąc szczerze - to co jedliśmy było już nam obojętne. Ważne, że było ciepłe, przyjemnie pachniało i zapychało żołądki. Jeszcze tylko 60 kilometrów. Okolica stawała się coraz piękniejsza. Góry! Nareszcie :-) Resztami sił dotarliśmy do uroczego miasteczka, na szczycie którego, po przejechaniu mnóstwa zawijasów i serpentyn czekała na nas nasza ekipa narciarzy.

Kiedy człapałam do hotelowej windy zorientowałam się, że jest już niedziela a zegar wskazał godzinę 14.00.
Zjeść, umyć się, spać. Takie mieliśmy priorytety. I nic więcej. Ponoć wyglądaliśmy strasznie. Ponoć. Dobrze, że słabo to pamiętam.









foto by Katja III.2009

9 komentarzy:

  1. Cześć Katja!! Mam małe pytanko do Ciebie,jak długo dochodziłaś do siebie po operacji?Ja jestem drugi tydzień po operacji i znosze to kiepsko.Pozdrawiam;))

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj Anonimie :-)
    "Dochodzić do siebie" to dość względne ;-) Może powiem tak: z każdym dniem po operacji czułam się lepiej i nabierałam sił. Największą zmianę odczułam kiedy wróciłam już do domu. Wtedy wyciszyłam się z jednej strony i wyluzowałam wewnętrznie, bo w końcu byłam u siebie, wśród własnych gratów, kątów i bliskich osób. Z drugiej strony świadomość, że teraz już będzie tylko lepiej dodawała mi skrzydeł. Wiadomo, ból, a może raczej dyskomfort towarzyszył mi jeszcze cały czas, ale każdego dnia odkrywałam swoje nowe możliwości i widziałam, że organizm wraca do równowagi. W tym czasie mocno wspomagałam się witaminami. Swego rodzaju przełomowym momentem okazał się dzień zdjęcia szwów - czyli czternasta doba po operacji, bo wtedy profesor pokazał mi, że mogę a nawet muszę już sukcesywnie brać się za rehabilitację i ćwiczenia. Nareszcie skończyło się dla mnie bezczynne czekanie. Mogłam przejść do czynów. W tym samym momencie zaczęłam powoli i stopniowo sypiać na nieoperowanym boku. Pamiętam to doskonale - wspaniałe uczucie! W osiemnastej dobie po zabiegu byłam już na zakupach w centrum handlowym i sama prowadziłam samochód. Wiadomo - cały czas dość szybko się męczyłam. Bolała nieoperowana noga (która znosiła wtedy podwójne obciążenie), bolały plecy, barki od poruszania się o kulach. Ale robiłam wszystko aby jak najszybciej powrócić do normalnego życia i funkcjonowania. Grunt to jak już wielokrotnie pisałam mieć cel. I dążyć do niego. Zamierzony cel, coś na czym nam zależy, o czym marzymy, na co czekamy potrafi zdziałać cuda i motywować nas do niesamowitych czynów. Druga sprawa to optymizm. Nie może Ci tego zabraknąć. Nawet jeśli masz gorszy dzień, ból jest większy, albo czujesz się fatalnie - głowa do góry! To wszystko jest przejściowe. Wyrzuć z głowy czarne myśli i planuj co będziesz robić jak noga wróci do formy. Bądź dobrej myśli, zobaczysz jak pięknie żyje się z wyremontowanym biodrem :-) Pisz jeśli tylko masz ochotę - na pewno odpiszę. Trzymam za Ciebie kciuki!
    Katja

    OdpowiedzUsuń
  3. Cześć,
    Dziekuje za odp.
    Mi mija dziś 14 doba po operacji i czuje sie gorzej niż Ty w tamtym czasie. Szwy zdejma mi dopiero za tydzien, bo rana zle sie goi.
    Ból jest silny a chodzienie sprawia mi trudnosci. Ma nadzieje , że niedługo poczuje sie lepiej:)
    Pozdrawiam - Beata

    OdpowiedzUsuń
  4. Cześć Dziewczyny!
    Długo się zastanawiałam, czy coś tu napisać, ale z drugiej strony trzeba się dzielić informacjami i przeżyciami. Ja "mojego Ganza" przeszłam dużo gorzej niż Katja, w szpitalu spędziłam ponad 20 dni,powrót do zdrowia, do momentu mojego powrotu do pracy trwał ponad 4 miesiące.
    Jest jednak zasadnicza różnica między mną a Katją- ja byłam operowana po raz kolejny na biodro a Ty pierwszy...
    Myślę, że to ma znaczenie i odgrywa dużą rolę. Moje bioderko po raz kolejny odmówiło posłuszeństwa ale na szczęście dowiedziałam się o Profesorze i o osteotomii Ganza.
    Dzięki operacji uniknęłam endoprotezy (której za nic w świecie nie chcę, a którą być może będę w przyszłości mieć) i póki co jest ok.
    Beata! bądź silna i wytrwała, będzie dobrze, każdy ma inny organizm i inaczej dochodzi do pełni zdrowia, pamiętaj o tym i NIE PORÓWNUJ się do nikogo,będzie dobrze, zobaczysz! Dla przykładu: Katja w 18 dobie po operacji już robiła zakupy, ja 2 miesiące po!
    Pozdrawiam wszystkie Wyremontowane Bioderka :)
    Trzymajcie się zdrowo! Udanych Świąt!

    OdpowiedzUsuń
  5. Witajcie,
    To prawda - każdy organizm jest inny dlatego każdy z nas doświadczając tego samego będzie odbierał to inaczej. To w jaki sposób nasz organizm radzi sobie z powrotem do zdrowia, to jak odbiera różne bodźce czy pokonuje pooperacyjne trudności związane jest z tym w jakiej jesteśmy kondycji, jak dobrze nasz organizm został przygotowany do zabiegu (fizycznie i psychicznie). Nie małe znaczenie ma wiek w jakim jesteśmy - osoby młodsze siłą rzeczy mają nieco ułatwioną sprawę; nasza tusza (szczuplejsi po tego rodzaju zabiegach szybciej radzą sobie z chodzeniem, ogólnie powrotem do dobrej kondycji). Jak napisała powyżej szczęśliwa posiadaczka Ganza ;-) równie istotne jest to czy to pierwsza ingerencja w nasz staw czy już któraś z kolei. Jest pewnie mnóstwo innych zależności i czynników które warunkują nasze predyspozycje i możliwości w odniesieniu do rekonwalescencji. Z doświadczenia wiem również że szalone znaczenie ma nasze własne nastawienie psychiczne i podejście do sprawy. Nasze oraz naszych najbliższych. Im więcej mamy wsparcia i wesołych minek które mówią nam: "jest wspaniale, niebawem będziesz skakać jak kózka!" ;-) - tym łatwiej. Jak kiedyś powiedział mi profesor - "to co mamy w naszej głowie jest bardzo ważne, pozytywne myślenie to aż 50 % sukcesu". I zgadzam się z tym całkowicie. To jak się czujemy zależy od tego co mamy w naszych głowach.
    Wierzę, że może Ci być trudniej Beato, sama znam dziewczyny, które po zabiegu borykały się z komplikacjami, dłużej zajęło im osiągnięcie pełnej sprawności. Ale tak jak już powiedzieliśmy - nie da się porównywać. To wbrew naturze :-) Znam też dziewczyny które równie szybko jak ja, a może nawet i szybciej cieszyły się wspaniałym samopoczuciem i kondycją. Znam takie, które 5 miesięcy po osteotomii biegają na szpileczkach ;-) Serio. Akurat może to nie jest dla mnie wyznacznikiem zdrowia ale na marginesie, jak widzisz co człowiek to inna historia i inny przypadek.
    Nie ma gotowej recepty na to jak przejść przez taką operację. Nie ma też gotowego schematu czy scenariusza jak powinno być "po".
    Także nie załamuj się czytając np., że moja rana goiła się jak na przysłowiowym psie i szybko zaczęłam wychodzić z domu, czy jeździć autem. Cieszę się że akurat miałam to szczęście, ale nie znaczy to w żadnym razie, że powinnaś się martwić, że u Ciebie tak nie jest. Zobaczysz, wszystko powolutku się ustabilizuje i wróci do normy. Dbaj o siebie, wzmacniaj się wartościowym, zdrowym jedzeniem, witaminami i wierz w siebie. Ja zawsze mówię sobie tak: NIE MA RZECZY NIEMOŻŁIWYCH. I serio w to wierzę :-) Całe dotychczasowe życie realizowałam swoje postanowienia. Zawsze, czegokolwiek dotyczył mój cel - wiedziałam, że to JA decyduję o tym, czy go osiągnę.
    I pamiętaj - każdy z nas jest inny i każdy swoje życie, troski, wspinaczki pod górę i wzloty, oraz to co szykuje nam co dziennie los przeżywa inaczej.
    Głowa w górę :-) Masz teraz przed sobą kawał ciężkiej pracy do wykonania - powrót do pionu, powrót do normalnego życia, do cieszenia się każdym dniem. Lekarze już wykonali swoją robotę, teraz Twoja kolej. To jak ten czas będzie wyglądał w większości zależy od Ciebie. A ja szczerze ufam, że dobrze to rozegrasz :-)
    Życzę Ci ogromnych pokładów wiary w siebie i co dzień małych sukcesów w powrocie do pełni sił, które złożą się na wielki sukces i będziesz z siebie dumna :)
    Pracuj dzielnie i wytrwale na swoje zdrowie. Radocha będzie ogromna - zobaczysz :-)
    Całusy!
    Katja.

    OdpowiedzUsuń
  6. Witaj Katju!,
    po dłuższej przerwie z wypiekami na polikach przeczytałam kolejne Twoje wpisy. Jak zwykle czas czytania to tylko moje chwile i mojego bioderka. Już jutro jadę do szpitala aby w czwrtek z samego rana pojawić się tam po raz drugi i.... POZBYĆ SIĘ ŚRUBEK!!! Tak to już czas kiedy Profesor mnie zaprosił na ten wielki dla mnie i całej mojej rodziny dzień. Już niedługo będę wolną od bólu towarzyszącego mi od dziecka zdrową kobietą. Będę miała swoje biodro, które dla niewtajemniczonych nie będzie się różniło niczym szczególnym od mojego drugiego zdrowego od urodzenia biodra. Obiecuję, odezwę się jak już będzie po spotkaniu moich śrubek z cudowną ekipą lekarzy, którzy się ich pozbędą z mojego ganzowego biodra. Trzymajcie kciuki za mnie! Pozdrawiam wszystkie Ganze przed i po i wierzcie mi po jak się okaże krótkim w sumie czasie od operacji poczujecie się jak nowo narodzeni! Pozdrawiam,
    Gosia z Gdańska (już strasznie niecierpliwa)

    OdpowiedzUsuń
  7. Gosiu! Jasne, że trzymam kciuki! Jak już wrócisz do domu - koniecznie napisz jak było i jak się czujesz. Liczę (pewnie nie tylko ja) na dłuuuugą relację na blogu. Jeśli będziesz chciała- daj znać na maila (dziennikzremontu@gmail.com) umieścimy wtedy Twoją historię o osobnym poście. O takich ważnych sprawach warto pisać! :-)
    Powodzenia!
    Katja

    OdpowiedzUsuń
  8. Beato,
    jak się czujesz? Napisz proszę co u Ciebie. Jestem pewna, że już dużo lepiej. Napisz koniecznie choć kilka słów.
    Pozdrawiam Cię ciepło!
    Katja

    OdpowiedzUsuń
  9. Gosiu,
    i na Twoją relację czekamy szczęśliwa panno bez śrubek :-)

    OdpowiedzUsuń

Jeśli chcesz podzielić się swoim zdaniem, skomentować post lub blog napisz coś od siebie :-)

W polu: "Komentarz jako" rozwiń listę i wybierz "Nazwa" wpisując swój nick albo imię. Jeśli jesteś zarejestrowany/a w Blogerze - wybierz "Konto Google".

Serdecznie zapraszam do komentowania i konwersacji :-)
Katja.