piątek, 25 czerwca 2010

18.VI.2010 Sandefjord – Kristansand

18.VI.2010 piątek, Sandefjord – Kristansand


Jesteśmy w pięknej Norwegii!
Lot trwał zaskakująco krótko ale i tak, jak zawsze zresztą zdążyłam odczuć mdłości spowodowane zmianą wysokości i faktem pobytu w ciasnej przestrzeni o panującym i otępiającym obniżonym ciśnieniu.
Lotnisko Oslo Torp wydało mi się strasznie małe i kameralne. Spodziewałam się czegoś przynajmniej na miarę Gatwick pod Londynem. Szczęśliwie odebraliśmy wszystkie bagaże i zarezerwowany wcześniej samochód. W rezerwacjach „na odległość” niespodzianki są pewnikiem, więc zamiast diesla Golfa zapakowaliśmy się w przestronną benzynową Toyotę Verso z bagażnikiem dachowym. Początkowo ubolewaliśmy nad podwyższeniem kosztów paliwa, ale finalnie samochód i jego spalanie nie zawiodły.
Godz. 20 z dużym hakiem. Czuję się już mocno zmęczona. Nie lubię latać. Po każdej podniebnej podróży pęka mi głowa i nie mogę znaleźć sobie miejsca. Ale podniecenie pobytem w całkiem nowym nieznanym kraju nie daje mi myśleć o kiepskim samopoczuciu. Jestem mocno zmobilizowana i gotowa na podróż. Ruszamy, wreszcie ruszamy! GPSy nastawione! Cel: usytuowane na samym południu Norwegii miasto Kristiansand. Dystans: 208 km trasą tuż przy nadbrzeżu.
Jak się szybko zorientowaliśmy Norwegowie drastycznie przestrzegają przepisów drogowych… Jeszcze w domu, przez podróżą naczytaliśmy się w przewodnikach o tym, że prawo w Norwegii jest świętością. Jednak, jak to w życiu bywa mieliśmy cichą nadzieję, że to tylko poradnikowe gadanie i nieco nadmuchane rady dla turystów. Jednak wysokość mandatów za przekraczanie prędkości w Norwegii jest tak mocno odstraszająca a system kontroli i egzekwowania należności tak skuteczny, że grzecznie, biorąc przykład z tubylców jechaliśmy w mieście 50 km/h, poza miastem 80 km/h a w porywach (ach! to były szczęśliwe chwile!) pozwalaliśmy zgodnie z informującym o tym znakiem rozpędzić maszynę do aż 100 km/h! Podróż zdawała się nie mieć końca. W większości widzieliśmy bliskie zaplecze czegoś w rodzaju autostrady, więc moje głodne oczy szperały wypatrując za oknami upragnionych widoków norweskich przestrzeni, bajkowych domków jak z prospektów i rzecz jasna reniferów. Jak się okazało, musiałam uzbroić się w cierpliwość. To wszystko było wciąż przede mną. Szybko zdałam sobie sprawę, że coś nie pasowało, coś innego, odmiennego było w otaczającym mnie świecie… Ale co?
 Około godziny 23 przejeżdżaliśmy blisko Grimstad. Niezwykle urodziwe, malowniczo ułożone na wzgórzu miasteczko, schodziło do cieśniny Skagerrak w Morzu Północnym. Nie mogliśmy się oprzeć by nie zjechać z trasy i zajrzeć w głąb udekorowanego białymi drewnianymi domkami, miasteczka gdzie przez 6 lat mieszkał i tworzył Henrik Johan Ibsen. Tak, ten sam od przyjmującej i refleksyjnej „Dzikiej Kaczki”. Dom pisarza, który dziś funkcjonuje jako muzeum zobaczyłam tylko przelotem na jednym z zakrętów uroczych ulic. Stojąc w maleńkim porcie, sycąc oczy spokojnym morzem, otaczającymi go pagórkami i zachwycającym samotnym drzewem na wzgórzu zrozumiałam co jest innego w tym miejscu. Mimo, iż mój zegarek wyświetlał godzinę 23 słońce jeszcze nie zaszło, w ogół panowała jasność a zegar biologiczny podsuwał mi odczucia jak gdyby była zaledwie 18. Wrażenie wyjątkowe! Czułam zmęczenie, ale jasność jaka panowała w ogół wypierała sygnały ciała. Chciałam poznać każdy zakamarek tego ślicznego miasta, móc pobyć w nim dłużej, usiąść w przydrożnej kawiarence i poczuć jego klimat. Zamiast tego licząc czas przejechałam kilka głównych ulic na towarzyszącej mi hulajnodze, doceniłam spokój i błogość jaka panowała w tym miejscu i wróciłam pod pomnik rybaka - do portu na parking gdzie wśród krzyczącego morskiego ptactwa stał nasz samochód. W wodzie tuż przy pomoście zobaczyłam coś małego, emanującego gracją i pięknem w każdym ruchu, mleczno-przeźroczystego, poruszającego się tuż przy lustrze wody, coś co doskonale znałam, coś co kazało mi wierzyć, że pokocham ten kraj, a to miejsce dostarczy mi wielu wrażeń. Meduzy.
Świadomość drogi jaka była przed nami do pokonania kazała ponownie upchnąć się na siedzeniu i w ślimaczym tempie trzymać się instrukcji uprzejmego głosu dobywającego się z nawigacji. Wbrew oczekiwaniom Kristiansand ukazał się szybko; niewiele 40 minut po opuszczeniu miasta Ibsena. Ponoć to piąte pod względem wielkości miasto w Norwegii. Zbudowane na bazie kwadratury wydaje się bardzo uporządkowanym i poukładanym miejscem. Bez trudu odnaleźliśmy zabukowany hotel. Hotel - można by zwać samoobsługowy - otworzyliśmy za pomocą kodu cyfrowego otrzymanego podczas rezerwacji. Mimo skrzętnych poszukiwań nie znaleźliśmy nikogo z obsługi ani namiastki kuchni, gdzie moglibyśmy na szybko upichcić coś ciepłego. Głodni i zmęczeni złapaliśmy cokolwiek w usta popijając ugotowaną na gazie turystycznej kuchenki herbatą. Gorący prysznic i duża ilość szamponu we włosach pozwoliła mi poczuć się komfortowo i szybko zasnąć w mikroskopijnym pokoiku dla 4 osób. Byłam ciekawa jutra. Zasypiałam niecierpliwie rządna przygód i uczty dla ducha i oczu.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli chcesz podzielić się swoim zdaniem, skomentować post lub blog napisz coś od siebie :-)

W polu: "Komentarz jako" rozwiń listę i wybierz "Nazwa" wpisując swój nick albo imię. Jeśli jesteś zarejestrowany/a w Blogerze - wybierz "Konto Google".

Serdecznie zapraszam do komentowania i konwersacji :-)
Katja.